Cherau, Turra, Tetaui, ich okolice i kawałek pustyni zachodniej.
Z tej wysokości jego świątobliwość
nie spostrzega wprawdzie ludzi skrzywdzonych albo nie nagrodzonych, ale dojrzy
tłum gromadzących się bez zajęcia robotników.
Nie
zobaczy żołnierza w szynkowni, ale pozna, czy pułk odbywa musztrę. Nie widzi,
co gotuje na obiad jakiś chłop albo mieszczanin, ale dostrzeże pożar
zaczynający się w dzielnicy. Ten porządek państwowy - mówił ożywiając się
Herhor - jest naszą chwałą i potęgą. A kiedy Snofru, jeden z faraonów
najpierwszej dynastii, spytał pewnego kapłana, jaki by sobie pomnik wystawić? -
ten odpowiedział: Wyrysuj, panie, na ziemi kwadrat i połóż na nim sześć
milionów głazów - one przedstawią lud. Na tej warstwie połóż sześćdziesiąt
tysięcy kamieni ociosanych - to będą twoi niżsi urzędnicy. Na tym ułóż sześć
tysięcy kamieni wygładzonych - to będą wyżsi urzędnicy. Na tym postaw
sześćdziesiąt sztuk pokrytych rzeźbą - to będą twoi najbliżsi doradcy i
wodzowie, a na szczycie połóż jedną bryłę ze złotym wizerunkiem słońca -
a będziesz ty sam.
Tak też zrobił faraon Snofru. W
ten sposób powstała najstarsza piramida schodowa - rze- telny obraz naszego
państwa - z której urodziły się wszystkie inne. Są to budowle nie wzru-
szone, z których
szczytu widać krańce świata, a które będą podziwem najodleglejszych po- koleń.
W takim urządzeniu - ciągnął
minister - spoczywa i nasza przewaga nad sąsiadami. Etio- powie byli równie
liczni jak my. Lecz ich król sam troszczył się o swoje bydło, sam bił kijem
poddanych i ani wiedział, ilu ich ma, ani potrafił zgromadzić ich, gdy
wkroczyły nasze woj- ska. Tam nie było jednej Etiopii, ale wielka gromada ludzi
nieuporządkowanych. Więc dzisiaj są naszymi wasalami. Książę libijski sam sądzi
każdą sprawę, szczególniej między ludźmi bogatymi, i tyle oddaje im czasu, że
prawie nie może obejrzeć się za siebie. Toteż, pod jego bokiem, rodzą się całe
bandy rozbójników, których my wytępiamy.
Wiedz jeszcze i o tym, panie, że
gdyby w Fenicji był jeden wspólny władca, który by wie- dział, co się dzieje, i
rozkazywał we wszystkich miastach, kraj ten nie płaciłby nam ani utena danin. A
co to za szczęście dla nas, że królowie Niniwy i Babelu mają tylko po jednym
mini- strze i tak są zmęczeni nawałem spraw jak ty dzisiaj! Oni wszystko sami
chcą widzieć, sądzić i rozkazywać, przez co na sto lat zawikłali sprawy
państwa. Lecz gdyby znalazł się jaki nik- czemny pisarz egipski, który
poszedłby tam, wytłomaczył królom ich błędy w rządzeniu i zaprowadził naszą
urzędniczą hierarchię, naszą piramidę, za kilkanaście lat Judea i Fenicja
wpadłyby w ręce asyryjczyków, a za kilkadziesiąt lat - od wschodu i północy,
lądem i mo- rzem zwaliłyby się na nas potężne armie, którym moglibyśmy nie dać rady.
- Więc dzisiaj my napadnijmy
ich korzystając z nieładu! - zawołał książę.
-
Jeszcze nie wyleczyliśmy się z poprzednich naszych zwycięstw - odparł
zimno Herhor i zaczął żegnać Ramzesa.
-
Alboż zwycięstwa osłabiły nas?... - wybuchnął następca. - Alboż nie
zwieźliśmy skar- bów?...
- A czy nie psuje się topór,
którym ścinamy drzewo?... - zapytał Herhor i
wyszedł.
Książę zrozumiał, że wielki
minister chce spokoju za wszelką cenę, pomimo że sam jest naczelnikiem armii.
- Zobaczymy!... - szepnął do siebie.
Na parę dni przed wyjazdem Ramzes
wezwany został do jego świątobliwości. Faraon sie- dział na fotelu w marmurowej
sali, w której nie było nikogo, a czterech wejść strzegły nubij- skie warty.
Obok fotelu królewskiego stał
taboret dla księcia i mały stolik założony dokumentami pi- sanymi na papirusie.
Na ścianach były kolorowane płaskorzeźby przedstawiające zajęcia rol- ne, a w
rogach sali sztywne posągi Ozirisa, z melancholijnym uśmiechem na ustach. Kiedy
książę na rozkaz ojca usiadł, jego świątobliwość odezwał się:
-
Masz tu, książę, twoje dokumenta, jako wódz i namiestnik. Cóż, podobno pierwsze dni władzy zmęczyły cię?...
-
W służbie waszej świątobliwości znajdę
siły.
-
Pochlebca!... - uśmiechnął się pan. - Pamiętaj, że nie chcę, ażebyś się
zapracowywał... Baw się, młodość potrzebuje rozrywki... Nie znaczy to jednak,
ażebyś nie miał ważnych spraw do załatwienia.
-
Jestem gotów.
-
Po pierwsze... Po pierwsze, odkryję ci moje troski. Skarb nasz źle wygląda: dopływ po- datków jest co
rok mniejszy, osobliwie z Dolnego Egiptu, a rozchody mnożą się...
Pan zamyślił
się.
- Te kobiety... te kobiety,
Ramzesie, pochłaniają bogactwa nie tylko śmiertelnych ludzi, ale i moje. Mam
ich kilkaset, a każda chce posiadać jak najwięcej pokojówek, modystek, fryzje-
rów, niewolników do lektyki, niewolników do pokoju, konie, wioślarzy, nawet
swoich ulu- bieńców i dzieci... Małe dzieci!... Kiedy wróciłem z Tebów, jedna z
tych pań, której nawet nie pamiętam, zabiegła mi drogę i prezentując tęgiego
trzyletniego chłopaka żądała, abym mu wyznaczył majątek, gdyż ma to być mój
syn... Trzyletni syn, czy uważasz, wasza
dostoj-
ność?... Rzecz
prosta, nie mogłem spierać się z kobietą, jeszcze w tak delikatnej sprawie. Ale
-
człowiekowi szlachetnie urodzonemu łatwiej być uprzejmym aniżeli
znaleźć pieniądze na każdą podobną fantazję...
Pokiwał głową,
odpoczął i mówił dalej:
- Tymczasem moje dochody od
początku panowania zmniejszyły się do połowy, szczegól- niej w Dolnym Egipcie.
Pytam się: co to znaczy?... Odpowiadają: lud zubożał, ubyło wielu mieszkańców,
morze zasypało pewną przestrzeń gruntów od północy, a pustynia od wschodu, było
kilka lat nieurodzajnych, słowem - awantura za awanturą, a w skarbie coraz płycej...
Proszę cię więc, ażebyś mi
wyświetlił tą sprawę. Rozpatrz się, poznaj ludzi dobrze infor- mowanych i
prawdomównych i utwórz z nich komisję śledczą. Gdy zaś zaczną składać ra-
porty, nie ufaj zbytecznie papyrusowi, ale to i owo sprawdź osobiście. Słyszę,
że masz oko wodza, a jeżeli tak jest, jedno spojrzenie nauczy cię, o ile są
dokładnymi opowieści członków komisji. Ale nie śpiesz się ze zdaniem, a nade
wszystko - nie wygłaszaj go. Każdy ważny wniosek, jaki ci dziś przyjdzie do
głowy - zapisz, a po kilku dniach znowu przypatrz się tej samej sprawie i znowu
zapisz. To nauczy cię ostrożności w sądach i trafności w ogarnianiu
przedmiotów.
- Stanie się, jak rozkazujesz,
wasza świątobliwość - wtrącił książę.
-
Druga misja, którą musisz załatwić, jest trudniejsza. Coś się tam
dzieje w Asyrii, co mój rząd zaczyna niepokoić.
Kapłani nasi opowiadają, że za
Morzem Północnym jest piramidalna góra, zwykle okryta zielonością u spodu, śniegiem
u szczytu, która ma dziwne obyczaje. Po wielu latach spokoju nagle zaczyna
dymić, trząść się, huczyć, a potem wyrzuca z siebie tyle płynnego ognia, ile
jest wody w Nilu. Ogień ten kilkoma korytami rozlewa się po jej bokach i na
ogromnej prze- strzeni rujnuje pracę rolników.
Otóż Asyria, mój książę, jest taką
górą. Przez całe wieki panuje w niej spokój i cisza, lecz nagle zrywa się
wewnętrzna burza, nie wiadomo skąd wylewają się wielkie armie i niszczą
spokojnych sąsiadów.
Dziś około Niniwy i Babelu słychać
wrzenie: góra dymi. Musisz więc dowiedzieć się: o ile ten dym zwiastuje
nawałnicę, i - obmyśleć środki zaradcze.
- Czy potrafię?... - cicho
spytał książę.
- Trzeba nauczyć się patrzeć -
mówił władca. - Jeżeli chcesz co dobrze poznać, nie poprze- stawaj na
świadectwie własnych oczu, ale zapewnij sobie pomoc kilku par cudzych.
Nie ograniczaj się na sądach
samych Egipcjan: bo każdy naród i człowiek ma wyłączny sposób widzenia rzeczy i
nie chwyta całej prawdy. Wysłuchaj zatem, co myślą o Asyryjczy- kach:
Fenicjanie, Żydzi, Chetowie i Egipcjanie, i pilnie rozważ w sercu swym - co w
ich są- dach o Asyrii jest wspólnego.
Jeżeli wszyscy powiedzą ci, że od
Asyrii idzie niebezpieczeństwo, poznasz, że ono idzie. Lecz jeżeli różni mówić
będą rozmaicie, także czuwaj, bo mądrość każe przewidywać raczej złe aniżeli
dobre.
-
Mówisz, wasza świątobliwość, jak bogowie! - szepnął Ramzes.
-
Stary jestem, a z wysokości tronu widzi się takie rzeczy, jakich nawet
nie przeczuwają śmiertelni. Gdybyś słońce zapytał, co sądzi o sprawach świata,
opowiedziałoby jeszcze cie- kawsze nowiny.
-
Między ludźmi, u których mam zasięgać zdania o Asyrii, nie wspomniałeś,
ojcze, Gre- ków - wtrącił następca.
Pan pokiwał
głową z dobrotliwym uśmiechem.
- Grecy!... Grecy!... - rzekł
- wielka przyszłość należy do tego narodu. Przy nas są oni jesz- cze dziećmi,
ale jaka dusza w nich mieszka...
Pamiętasz ty mój posąg zrobiony
przez greckiego rzeźbiarza?... To drugi ja, żywy czło- wiek!... Miesiąc
trzymałem go w pałacu, lecz w końcu - darowałem świątyni w Tebach. Czy
uwierzysz: strach
mnie zdjął, ażeby ten kamienny ja nie powstał ze swego siedzenia i nie upomniał
się o połowę rządów... Jakiż by zamęt powstał w Egipcie!...
Grecy!... czy ty widziałeś wazy,
jakie oni lepią, pałacyki, które budują... Z tej gliny i ka- mienia wypływa
coś, co cieszy moją starość i każe zapominać o chorobie...
A mowa ich?... O bogowie, wżdy to
muzyka i rzeźba, i malowidło... Zaprawdę mówię, że gdyby Egipt mógł kiedy
umrzeć jak człowiek, dziedzictwo po nim objęliby Grecy. I jeszcze wmówiliby w
świat, że to wszystko jest ich dziełem, a nas - wcale nie było... A jednak są
to tylko uczniowie naszych szkół wstępnych: cudzoziemcom bowiem, jak ci
wiodomo, nie ma- my prawa udzielać wyższych nauk.
- Mimo to, ojcze, zdajesz się
nie ufać Grekom?
-
Bo to szczególny naród: ani Fenicjanom, ani im nie można wierzyć.
Fenicjanin, gdy chce, widzi i
powie prawdę murowaną, egipską... Ale nigdy nie wiesz: kiedy on chce powiedzić
prawdę? Zaś Grek, prosty jak dziecko, zawsze mówiłby prawdę, ale
-
tego już nie potrafi.
Oni cały świat widzą inaczej niż
my. W ich dziwnych oczach każda rzecz tak błyszczy, koloryzuje się i mieni jak
niebo Egiptu i jego woda. Czy więc można polegać na ich zdaniu?
Za czasów dynastii tebańskiej,
daleko na północy, było miasteczko Troja, jakich u nas li- czy się dwadzieścia
tysięcy. Na ten kurnik napadali rozmaite greckie włóczęgi i tak dokuczyli
niemnogim mieszkańcom, że ci, po dziesięcioletnich niepokojach, spalili
forteczkę i wynieśli się na inne miejsca.
Zwykła historia bandycka!...
Tymczasem patrz, jakie pieśni śpiewają Grecy o trojańskich walkach. Śmiejemy
się z tych cudów i bohaterstw, boć nasz rząd miał dokładne sprawozdania o
wypadkach. Widzimy bijące w oczy kłamstwa, a jednak... słuchamy tych pieśni jak
dziecko bajek swej niańki i - nie możemy się od nich oderwać!...
To są Grecy: urodzeni kłamcy, ale
przyjemni, no i mężni. Każdy z nich prędzej poświęci życie, aniżeli powie
prawdę. Nie dla interesu, jak Fenicjanie, ale z duchowej potrzeby.
- A co mam sądzić o
Fenicjanach? - spytał następca.
- To są ludzie mądrzy,
wielkiej pracy i odwagi, ale handlarze: dla nich całe życie mieści się w
zarobku, byle dużym, największym!... Fenicjanin jest jak woda: wiele przynosi i
wiele za- biera, a wciska się wszędzie. Trzeba dawać im jak najmniej, a nade
wszystko czuwać, ażeby nie wchodzili do Egiptu szparami, po kryjomu.
Gdy im dobrze zapłacisz i dasz
nadzieję jeszcze większego zarobku, będą wybornymi agentami. To, co dziś wiemy
o tajemnych ruchach Asyrii, wiemy przez nich.
- A Żydzi?... - szepnął książę
spuszczając oczy.
-
Naród bystry, ale posępni fanatycy i urodzeni wrogowie Egiptu. Dopiero
gdy poczują na karkach podkuty gwoździami sandał Asyrii, zwrócą się.do nas.
Bodajby nie za późno. Ale posługiwać się nimi można... Rozumie się, nie tu,
tylko w Niniwie i Babelu.
Faraon był już zmęczony. Więc
książę padł przed nim na twarz, a otrzymawszy uściśnienie ojcowskie udał się do
matki.
Pani siedząc w swym gabinecie
tkała cienkie płótno na suknie dla bogów, a jej damy słu- żebne szyły i
haftowały odzież albo robiły bukiety. Młody kapłan przed posągiem Izydy palił
kadzidło.
- Przychodzę - rzekł książę -
podziękować ci, matko, i pożegnać. - Królowa powstała i ob- jąwszy syna za
szyję mówiła ze łzami:
-
Jakeś ty się zmienił?... Jesteś już mężczyzną!... Tak rzadko cię
spotykam, że mogłabym zapomnieć twoich rysów, gdybym ich ciągle nie widziała w
mym sercu. Niedobry!... Ja tyle razy z najwyższym dostojnikiem państwa
jeździłam do folwarku myśląc, że nareszcie prze- staniesz mieć urazę, a ty wyprowadziłeś naprzeciw mnie nałożnicę...
- Przepraszam...
przepraszam!... - mówił Ramzes całując matkę.
Pani wyprowadziła go do ogródka, w
którym rosły osobliwe kwiaty, a gdy zostali bez świadków - rzekła:
- Jestem kobietą, więc
obchodzi mnie kobieta i matka. Czy chcesz wziąć ze sobą tę dziew- czynę w podróż?...
Pamiętaj, że hałas i ruch, jaki
cię będzie otaczał, jej i dziecku może zaszkodzić. Dla kobiet brzemiennych
najlepszą jest cisza i spokój.
- Czy mówisz o Sarze? - spytał
ździwiony Ramzes. - Ona brzemienna?... Nic mi o tym nie wspomniała...
- Może wstydzi się, może sama
nie wie - odparła. - W każdym razie podróż...
- Ależ ja jej nie mam zamiaru
brać!... -zawołał książę.
- Tylko... dlaczego ona kryje
się przede mną... jakby dziecko nie było moim?...
-
Nie bądźże podejrzliwym !... - zgromiła go pani. - Jest to zwykła
wstydliwość młodych dziewcząt... Wreszcie może ukrywała swój stan z obawy, abyś
jej nie porzucił?...
-
Przecież nie wezmę jej do mego dworu! - przerwał książę z taką
niecierpliwością, że oczy królowej uśmiechnęły się, ale przysłoniła je rzęsami.
-
No, nie wypada zbyt szorstko odpychać kobiety, która cię kochała. Wiem,
że byt jej za- pewniłeś. My jej też
damy coś od siebie. I dziecko królewskiej krwi musi być dobrze wycho- wane i
posiadać majątek...
-
Naturalnie - odparł Ramzes. - Mój pierwszy syn, choć nie będzie
posiadał praw książę- cych, musi być tak postawiony, abym ja go się nie
wstydził ani on nie miał żalu do mnie.
Po pożegnaniu się z matką Ramzes
chciał jechać do Sary i w tym celu wrócił do swoich pokojów.
Wstrząsały nim dwa uczucia: gniew
na Sarę, że ukrywała przed nim powody swej słabości, i - duma, że on ma być
ojcem. On ojcem!... Tytuł ten nadawał mu powagę, która jakby wspie- rała jego
urzędy: wodza i namiestnika. Ojciec - to już nie młodzieniaszek, który z
szacunkiem musi patrzeć na ludzi starszych od siebie. Książę był zachwycony i
rozrzewniony. Chciał zo- baczyć Sarę, zgromić ją, a potem uściskać i obdarować.
Gdy jednak wrócił do swojej części pałacu, zastał dwu nomarchów z Dolnego Egiptu,
którzy przyszli zdać mu raport o nomesach. A gdy wysłuchał ich, był już
zmęczony. Nadto miał u siebie wieczorne przyjęcie, na które nie chciał się
spóźnić.
„I znowu u niej nie będę - myślał.
- Biedna dziewczyna, nie widziała mnie blisko dwie de- kady...”
Wezwał
Murzyna.
- Masz ty tą klatkę, którą
dała ci Sara wówczas, kiedyśmy witali jego
świątobliwość?
- Jest - odparł Murzyn.
- Weźże z niej gołębia i zaraz wypuść.
- Gołębie już zjedzone.
-
Kto je zjadł?...
- Wasza dostojność.
Powiedziałem kucharzowi, że ptaki te pochodzą od pani Sary; więc on tylko dla
waszej dostojności robił z nich pieczenie i
pasztety.
- A niechże was krokodyl
pożre! - zawołał skłopotany książę.
Kazał przyjść do
siebie Tutmozisowi i jego natychmiast wysłał do Sary. Opowiedział mu historię z
gołębiami i ciągnął:
-
Zawieź jej szmaragdowe zausznice, bransolety na nogi i ręce i dwa
talenty. Powiedz, że gniewam się, iż ukrywała przede mną ciążę, ale jej
przebaczę, gdy dziecko będzie zdrowe
i ładne. Jeżeli zaś urodzi chłopca, dam jej drugi folwark!... - zakończył
śmiejąc się. Ale, ale... namów ją też, aby odsunęła od siebie choć trochę
Żydów, a przyjęła choć paru Egipcjan i Egipcjanek. Nie chcę, aby mój syn
przyszedł na świat w tym towarzystwie i może jeszcze bawił się z żydowskimi
dziećmi. Nauczyliby go podawać ojcu najgorsze
daktyle!...
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Cudzoziemska dzielnica w Memfisie
leżała w północno - wschodnim rogu miasta, blisko Nilu. Liczono tam kilkaset
domów i kilkanaście tysięcy mieszkańców: Asyryjczyków, Ży- dów, Greków,
najwięcej Fenicjan. Był to cyrkuł zamożny. Główną arterię tworzyła ulica sze-
roka na trzydzieści kroków, dość prosta, wybrukowana płaskimi kamieniami. Po
obu stronach wznosiły się domy ceglane, piaskowce lub wapienne, wysokie na trzy
do pięciu piętr. W piw- nicach były składy materiałów surowych, na parterach
sklepy, na pierwszych piętrach miesz- kania ludzi zamożnych, wyżej warsztaty
tkackie, szewskie, jubilerskie, najwyżej - ciasne lo- kale wyrobników.
Budynki tej dzielnicy, jak
zresztą w całym mieście, były przeważnie białe. Można jednak było widzieć
kamienice zielone jak łąka, żółte jak łan pszenicy, niebieskie jak niebo lub
czerwone jak krew.
W wielu zaś domach ściany
frontowe były ozdobione obrazami przedstawiającymi zajęcia mieszkańców. Na domu
jubilera długie szeregi rysunków opiewały, że: jego właściciel wyro- bione
przez siebie łańcuchy i bran- solety sprzedawał królom obcych narodów i obudzał
ich podziw. Ogromny pałac kupca pokryty był malowidłami opowiadającymi trudy i
niebezpie- czeństwa życia handlowego. Na morzu chwytają człowieka straszne
potwory z rybimi ogo- nami - w pustyni skrzydlate i ogniem ziejące smoki, a na
dalekich wyspach trapią go olbrzy- my, których sandał bywa większy od
fenickiego okrętu.
Lekarz na ścianie swojej
pracowni przedstawiał osoby, które dzięki jego pomocy odzyski- wały utracone
ręce i nogi, nawet zęby i młodość. Na budynku zaś, zajętym przez władze ad-
ministracyjne dzielnicy, widać było beczkę, do której ludzie rzucali złote
pierścienie, pisarza, któremu ktoś szeptał do ucha, i rozciągniętego na ziemi
penitenta, któremu dwaj inni ludzie bili skórę.
Ulica była pełna. Wzdłuż ścian
mieścili się lektykarze, wachlarzownicy, posłańcy i robot- nicy, gotowi
ofiarować swoją pracę. Środkiem ciągnął się nieprzerwany łańcuch towarów
dźwiganych przez tragarzy, osłów lub woły zaprzęgnięte do wozów. Na chodnikach
snuli się wrzaskliwi przekupnie świeżej wody, winogron, daktylów, wędzonych
ryb, a między nimi kramarze, kwiaciarki, muzykanci i różnego rodzaju
sztukmistrze.
W tym ludzkim potoku, który płynął,
roztrącał się, sprzedawał i kupował krzycząc rozma- itymi głosami, wyróżniali
się policjanci. Każdy miał brunatną koszulę do kolan, gołe nogi, fartuszek w
niebieskie i czerwone pasy, krótki miecz przy boku i potężny kij w garści.
Urzęd- nik ten spacerował po chodniku, niekiedy porozumiewał się ze swoim
kolegą, najczęściej jednak stawał na przydrożnym kamieniu, ażeby lepiej ogarnąć
tłum przelewający się u stóp jego.
Wobec takiej czujności
złodzieje uliczni musieli działać bardzo roztropnie. Zwykle dwaj rozpoczynali
między sobą bitwę, a gdy zebrał się tłum i policjanci okładali kijami zarówno
swarzących się, jak i widzów, inni towarzysze kunsztu - kradli.
Prawie we środku ulicy stał
zajazd Fenicjanina z Tyru *, Asarhadona, w którym dla ła- twiejszej kontroli
byli obowiązani mieszkać wszyscy przyjeżdżający spoza granic Egiptu. Był to
wielki dom kwadratowy, z każdego boku miał po kilkanaście okien i nie stykał
się z inny- mi, więc można było obchodzić go i podglądać ze wszystkich stron.
Nad główną bramą wisiał model okrętu, na frontowej ścianie były obrazy
przedstawiające jego świątobliwość Ramzesa XII, jak składa bogom ofiary lub
roztacza opiekę nad cudzoziemcami, między którymi Feni- cjanie odznaczali się
dużym wzrostem i mocno czerwoną barwą.
Okna były wąskie, zawsze
otwarte i tylko w miarę potrzeby zasłaniane roletami z płótna lub kolorowych
pręcików. Mieszkania gospodarza i podróżnych zajmowały trzy piętra, na dole
mieściła się winiarnia i restauracja. Marynarze, tragarze, rzemieślnicy i w
ogóle ubożsi
podróżni jedli i
pili w podwórku, które miało mozaikową posadzkę i płócienne dachy rozwie- szone
na słupkach, ażeby wszystkich gości można było mieć na oku. Zamożniejsi zaś i
lepiej urodzeni ucztowali w galerii otaczającej podwórko.
W podwórzu zasiadano na ziemi,
przy kamieniach zastępujących miejsce stołów. W gale- riach, gdzie było
chłodniej, znajdowały się stoliki, ławki i krzesła, nawet niskie z poduszek
sofy, na których można było drzemać.
W każdej galerii był wielki
stół założony chlebem, mięsiwem, rybami i owocami tudzież kilkugarncowe
gliniane stągwie z piwem, winem i wodą. Murzyni i Murzynki roznosili go- ściom
potrawy, usuwali stągwie próżne, dźwigali z piwnic pełne, a czuwający nad
stołami pisarze skrupulatnie zapisywali każdy kawałek chleba, każdą główkę
czosnku i kubek wody. Na środku podwórza, na wzniesieniu, stali dwaj dozorcy z
kijami, którzy z jednej strony mieli oko na służbę i pisarzy, z drugiej - przy
pomocy kija - łagodzili spory między uboższymi go- śćmi różnych narodów. Dzięki
temu urządzeniu kradzieże i bitwy trafiały się rzadko; częściej nawet w
galeriach aniżeli na podwórku.
Sam gospodarz zajazdu,
sławetny Asarhadon, człowiek przeszło pięćdziesięcioletni, szpa- kowaty, ubrany
w długą koszulę i muślinową narzutkę, chodził między gośćmi, aby dojrzeć, czy
każdy ma, czego potrzebuje.
-
Jedzcie i pijcie, synowie moi - mówił do greckich marynarzy - bo takiej
wieprzowiny i piwa nie ma na całym świecie. Słyszę, pobiła was burza około
Rafii?... Powinniście bogom hojną złożyć ofiarę, że was ocalili!... W Memfis
przez całe życie można nie widzieć burzy,
ale na morzu łatwiej o piorun aniżeli o miedzianego utena... Mam miód, mąkę, kadzidła na święte ofiary, a
tam, w kątach, stoją bogowie wszystkich narodów. W moim zajeździe czło- wiek
może być sytym i pobożnym za bardzo małe pieniądze.
Zawrócił się i
wszedł do galerii między kupców.
-
Jedzcie i pijcie, czcigodni panowie - zachęcał kłaniając się. - Czasy
są dobre! Najdostoj- niejszy następca, oby żył wiecznie, jedzie do Pi-Bastu z
ogromną świtą, a z Górnego Króle- stwa przyszedł transport złota, na czym
niejeden z was pięknie zarobi. Mamy kuropatwy, młode gąski, ryby prosto z rzeki
i doskonałą pieczeń sarnią. A jakie wino przysłali mi z Cy- pru!... Niech zostanę Żydem, jeżeli kubek tej rozkoszy nie
jest wart dwie drachmy!... Ale wam, ojcom i dobrodziejom moim, oddam dziś po
drachmie. Tylko dziś, ażeby zrobić począ- tek.
- Daj po pół drachmy kubek, to
skosztujemy - odparł jeden z kupców.
- Pół drachmy?... - powtórzył
restaurator. - Pierwej Nil popłynie ku Tebom, aniżeli ja taką słodycz oddam za
pół drachmy. Chyba... dla ciebie, panie Belezis, który jesteś perłą Sydonu...
Hej, niewolnicy!... a podajcie dobrodziejom naszym większy dzban cypryjskiego...
Gdy odszedł,
kupiec nazwany Belezisem rzekł do swoich towarzyszów:
-
Ręka mi uschnie, jeżeli to wino warte pół drachmy. Ale niech go tam!...
Będziemy mieli mniej kłopotu z policją.
Rozmowa z gośćmi wszelkich narodów
i stanów nie przeszkadzała gospodarzowi zważać na pisarzy zapisujących jadło i
napitki, na dozorców, którzy pilnowali służbę i pisarzy, a nade wszystko na
podróżnego, który we frontowej galerii usiadłszy z podwiniętymi nogami na po-
duszkach, drzemał nad garstką daktylów i kubkiem czystej wody. Podróżny ten
miał około czterdziestu lat, bujne włosy i brodę kruczej barwy, zadumane oczy i
dziwnie szlachetne rysy, których, zdawało się, nigdy gniew nie zmarszczył ani
wykrzywiła trwoga.
„To niebezpieczny szczur!... -
myślał gospodarz patrząc na niego spod oka. - Ma minę ka- płana, a chodzi w
ciemnej opończy... Złożył u mnie klejnotów i złota za
talent, a nie jada mięsa ani nie
pije wina... Musi to być wielki prorok albo wielki zło- dziej!...”
Na podwórko weszli z ulicy dwaj
nadzy psyllowie, czyli poskramiacze wężów, z torbą pełną jadowitego gadu, i
zaczęli przedstawienie. Młodszy grał na fujarce, a starszy począł
owijać się małymi
i dużymi wężami, z których każdy wystarczyłby do rozpędzenia gości z oberży
„Pod Okrętem”. Fujarka odzywała się coraz piskliwiej, poskramiacz wyginał się,
pie- nił, drgał konwulsyjnie i ciągle drażnił gady. Wreszcie jeden z wężów
ukąsił go w rękę, drugi w twarz, a trzeciego - najmniejszego - zjadł żywcem sam
poskramiacz.
Goście i służba z niepokojem
przypatrywali się zabawie poskramiacza. Drżeli, gdy drażnił gady, zamykali
oczy, gdy wąż kąsał człowieka. Lecz gdy psyllo zjadł węża - zawyli z radości i podziwu...
Tylko podróżny z frontowej galerii
nie opuścił swoich poduszek, nawet nie raczył spojrzeć na zabawę. A gdy
poskramiacz zbliżył się po zapłatę, podróżnik rzucił na posadzkę dwa mie-
dziane uteny dając mu ręką znak, ażeby się nie zbliżał.
Przedstawienie ciągnęło się z pół
godziny. Gdy psyllowie opuścili dziedziniec, do gospo- darza przybiegł Murzyn
obsługujący pokoje gościnne i coś szeptał zafrasowany. Potem, nie wiadomo skąd,
ukazał się dziesiętnik policyjny i zaprowadziwszy Asarhadona do odległej
framugi długo z nim rozmawiał, a czcigodny właściciel zajazdu bił się w piersi,
załamywał ręce albo chwytał się za głowę. Nareszcie kopnął Murzyna w brzuch,
kazał podać dziesiętni- kowi gęś pieczoną i dzban cypryjskiego, a sam zbliżył
się do gościa z frontowej galerii, który wciąż zdawał się drzemać, choć oczy
miał otwarte.
-
Smutne mam nowiny dla ciebie, zacny panie - rzekł gospodarz siadając
obok podróżne- go.
- Bogowie zsyłają na ludzi
deszcz i smutek, kiedy im się podoba - odparł obojętnie gość.
-
Gdyśmy się tu przypatrywali psyllom - ciągnął gospodarz targając
szpakowatą brodę - złodzieje dostali się na drugie piętro i wykradli twoje
rzeczy... Trzy worki i skrzynię, zapewne bardzo kosztowną!
- Musisz zawiadomić sąd o
mojej krzywdzie.
-
Po co sąd?... - szepnął gospodarz. - U nas złodzieje mają swój cech...
Poszlemy po star- szego, otaksujemy rzeczy, zapłacisz mu dwudziesty procent
wartości i wszystko się znajdzie. Ja mogę ci
dopomóc.
- W moim kraju - rzekł
podróżny - nikt nie układa się ze złodziejami, i ja nie będę. Miesz- kam u
ciebie, tobie powierzyłem mój majątek i ty za
niego odpowiadasz.
Czcigodny
Asarhadon zaczął drapać się między łopatki.
- Człowieku z dalekiej krainy
- mówił zniżonym głosem - wy, Chetowie, i my, Fenicjanie, jesteśmy braćmi, więc
szczerze radzę ci nie wdawać się z egipskim sądem, bo on ma tylko jedne drzwi:
przez które się wchodzi, ale nie ma tych, przez które się wychodzi.
- Bogowie przez mur wyprowadzą
niewinnego - odparł gość.
-
Niewinny!... Kto z nas jest niewinny w ziemi niewoli? - szeptał
gospodarz. - Oto spojrzyj
-
tam dojada gęś dziesiętnik z policji; wyborną gąskę, którą sam chętnie
zjadłbym. A wiesz, dlaczego oddałem, sobie od ust. odjąwszy, ten frykas?... Bo
dziesiętnik przyszedł wypytywać się o ciebie...
To powiedziawszy Fenicjanin zezem
spojrzał na podróżnego, który jednak ani na chwilę nie utracił spokoju.
- Pyta mnie - ciągnął
gospodarz - pyta mnie dziesiętnik: „Co za jeden jest ten czarny, który dwie godziny
siedzi nad garstką
daktylów?...” Mówię: Bardzo
zacny człowiek, pan Phut. -
„Skąd on?...” - Z
kraju Chetii, z miasta Harranu; ma tam porządny dom o trzech piętrach i dużo
pola. - „Po co on tu przyjechał?”
-
Przyjechał, mówię, odebrać od jednego kapłana pięć talentów, które
jeszcze jego ojciec pożyczył.
A wiesz, zacny panie - prawił
restaurator - co mi na to odpowiedział dziesiętnik?... Te sło- wa: „Asarhadonie
wiem, że jesteś wiernym sługą jego świątobliwości faraona, masz dobre jadło i
niefałszowane wina, dlatego mówię ci - strzeż się!... Strzeż się cudzoziemców
którzy
nie robią
znajomości, unikają wina i wszelkich uciech i milczą. Ten Phut, harrańczyk,
może być asyryjskim szpiegiem.”
Serce we mnie zamarło, kiedym
to usłyszał - ciągnął gospodarz. - Ale ciebie nic nie ob- chodzi!... - oburzył
się widząc że nawet straszne posądzenie o szpiegostwo nie zamąciło spo- koju
Chetyjczyka.
-
Asarhadonie - rzekł po chwili gość - powierzyłem ci siebie i mój
majątek. Pomyśl więc, aby mi oddano wory i skrzynię, gdyż w przeciwnym razie
zaskarżę cię do tego samego dzie- siętnika, który zjada gęś przeznaczoną dla ciebie.
-
No... więc pozwól, abym wypłacił złodziejom tylko piętnaście procent
wartości twoich rzeczy - zawołał gospodarz.
- Nie masz prawa płacić.
- Daj im choć trzydzieści drachm...
- Ani utena.
- Daj biedakom choćby dziesięć drachm...
- Idź w pokoju, Asarhadonie, i
proś bogów, ażeby ci rozum przywrócili - odparł podróżny, zawsze z tym samym spokojem.
Gospodarz zerwał się z poduszek
sapiąc z gniewu. „To gadzina!... - myślał. - On nie tylko po dług przyjechał...
On tu jeszcze zrobi jakiś interes... Serce mówi mi, że to musi być bogaty
kupiec, a może nawet restaurator, który, do spółki z kapłanami i sędziami,
otworzy mi gdzie pod bokiem drugi zajazd... Bodaj cię pierwej spalił ogień
niebieski!... bodaj cię trąd stoczył!.. Skąpiec, oszust, złodziej, na którym
uczciwy człowiek nic nie zarobi...”
Jeszcze zacny Asarhadon nie
zdążył uspokoić się z gniewu, gdy na ulicy rozległy się od- głosy fletu i
bębenka, a po chwili na podwórze wbiegły cztery prawie nagie tancerki. Tragarze
i marynarze powitali je okrzykami radości, a nawet poważni kupcy spod galerii
zaczęli przy- glądać się ciekawie i robić uwagi nad ich pięknością. Tancerki
ruchem rąk i uśmiechami po- witały obecnych. Jedna zaczęła grać na podwójnym
flecie, druga wtórowała jej na bębenku, a dwie najmłodsze tańczyły dokoła
podwórka w taki sposób, że prawie nie było gościa, którego by nie zaczepiły ich
muślinowe szale.
Pijący zaczęli śpiewać,
krzyczeć i zapraszać do siebie tancerki, a między pospólstwem wyniknęła zwada,
którą jednak dozorcy łatwo uspokoili podniósłszy do góry swoje trzciny. Tylko
jakiś Libijczyk, rozdrażniony widokiem kija, wydobył nóż; ale dwaj Murzyni
schwycili go za ręce, zabrali mu kilka miedzianych pierścionków, jako należność
za jadło, i wyrzucili go na ulicę. Tymczasem jedna tancerka została z
marynarzami, dwie poszły między kupców, którzy ofiarowali im wino i ciastka, a
najstarsza zaczęła obchodzić stoły i kwestować.
-
Na świątynią boskiej Izydy!... - wołała. - Składajcie, pobożni
cudzoziemcy, na świątynią Izydy, bogini, która opiekuje się wszelkim
stworzeniem... Im więcej dacie, tym więcej otrzy- macie szczęścia i
błogosławieństw... Na świątynią matki Izydy!...
Rzucano jej na bębenek kłębki
miedzianego drutu, niekiedy ziarnko złota. Jeden kupiec zapytał: czy można ją
odwiedzić? na co z uśmiechem skinęła głową. Gdy weszła do frontowej galerii,
harrańczyk Phut sięgnął do skórzanego worka i wydobył złoty pierścień mówiąc:
-
Istar jest bogini wielka i dobra, przyjmij to na jej świątynię. Kapłanka bystro spojrzała na
niego i szepnęła:
-
Anael, Sachiel...
-
Amabiel, Abalidot - odpowiedział tym samym tonem podróżny.
-
Widzę, że kochasz matkę Izydę - rzekła kapłanka głośno. - Musisz być
bogaty i jesteś hojny, więc warto ci powróżyć.
Usiadła przy nim, zjadła parę daktylów i patrząc na jego dłoń
zaczęła mówić:
-
Przyjeżdżasz z dalekiego kraju od Bretora i Hagita... * * Podróż miałeś szczęśliwą...
Od kilku dni śledzą cię
Fenicjanie - dodała ciszej.- Przyjeżdżasz po pieniądze, choć nie je- steś
kupcem... Przyjdź do mnie dziś po zachodzie słońca...
-
Żądania twoje - mówiła głośno - powinny się spełnić... Mieszkam na
ulicy Grobów w domu pod „Zieloną Gwiazdą” - szepnęła. Tylko strzeż się
złodziei, którzy czyhają na twój majątek - zakończyła widząc, że zacny
Asarhadon pod-
słuchuje.
-
W moim domu nie ma złodziei!... - wybuchnął gospodarz. - Kradną chyba
ci, którzy tu z ulicy przychodzą!...
-
Nie złość się, staruszku - odparła szyderczo kapłanka - bo zaraz
występuje ci czerwona pręga na szyi, co oznacza śmierć nieszczęśliwą.
Usłyszawszy to
Asarhadon splunął po trzykroć i cicho odmówił zaklęcie przeciw złym wróżbom.
Gdy zaś odsunął się w głąb galerii, kapłanka zaczęła kokietować
harrańczyka.
Dała mu różę ze swego wieńca, na pożegnanie uścisnęła go i poszła do in- nych
stołów.
Podróżny skinął na gospodarza.
-
Chcę - rzekł - ażeby ta kobieta była u mnie. Każ ją zaprowadzić do mego
pokoju. Asarhadon popatrzył mu w oczy, klasnął w ręce i wybuchnął śmiechem.
-
Tyfon opętał cię, harrańczyku!... - zawołał. - Gdyby coś podobnego
stało się w moim domu z egipską kapłanką, wypędziliby mnie z miasta. Tu wolno
przyjmować tylko cudzo- ziemki.
- W takim razie ja pójdę do
niej - odparł Phut. - Albowiem jest to mądra i pobożna niewia- sta i poradzi mi
w wielu zdarzeniach. Po zachodzie słońca dasz mi przewodnika, ażebym idąc nie
zbłąkał się.
-
Wszystkie złe duchy wstąpiły do twego serca - odpowiedział gospodarz. -
Czy wiesz, że ta znajomość będzie cię kosztowała ze dwieście drachm, może
trzysta nie licząc tego, co mu- sisz dać służebnicom i świątyni. Za taką zaś
sumę, zresztą - za pięćset drachm, możesz po- znać kobietę młodą i cnotliwą,
moją córkę, która ma już czternaście lat i jako dziewczę roz- sądne zbiera
sobie posag. Nie włócz się więc nocą po nieznanym mieście, bo wpadniesz w ręce
policji albo złodziei, lecz korzysta z tego, co bogowie ofiarują ci w domu. Chcesz?...
- A czy twoja córka pojedzie
ze mną do Harranu? - spytał Phut.
Gospodarz patrzył się na niego
zdumiony. Nagle uderzył się w czoło, jakby odgadł tajem- nicę, i schwyciwszy
podróżnego za rękę pociągnął go do zacisznej framugi.
-
Już wszystko wiem! - szeptał wzburzony. - Ty handlujesz kobietami...
Ale pamiętaj, że za wywiezienie jednej Egipcjanki stracisz majątek i pójdziesz do kopalń. Chyba... że mnie weźmiesz do
współki, bo ja tu wszędzie znam drogi...
- W takim razie opowiesz mi drogę
do domu tej kapłanki - odparł Phut.
-
Pamiętaj, ażebym po zachodzie słońca miał przewodnika, a jutro moje
worki i skrzynię, bo inaczej poskarżę się do
sądu.
To powiedziawszy Phut opuścił
restauracją i poszedł do swego pokoju na górę. Wściekły z gniewu Asarhadon
zbliżył się do stolika, przy którym pili kupcy feniccy, i odwołał na stronę
jednego z nich, Kusza.
- Pięknych gości dajesz mi pod
opiekę!... - rzekł gospodarz nie mogąc pohamować drżenia głosu. - Ten Phut
prawie nic nie jada, każe mi wykupować od złodziei rzeczy, które mu skra-
dziono, a teraz, jakby na urąganie z mego domu, wybiera się do egipskiej
tancerki, zamiast obdarować moje kobiety.
- Cóż dziwnego? - odparł
śmiejąc się Kusz. - Fenicjanki mógł poznać w Sydonie, tutaj zaś woli
Egipcjanki. Głupi jest ten, kto na Cyprze nie kosztuje wina cypryjskiego, tylko
piwo tyryjskie.
-
A ja ci mówię - przerwał gospodarz - że to jest człowiek
niebezpieczny... Udaje miesz- czanina, choć ma postawę kapłana!...
-
Ty, Asarhadonie, wyglądasz jak arcykapłan, a jesteś tylko szynkarzem!
Ława nie prze- staje być ławą, choć ma na sobie lwią skórę.
-
Ale po co on chodzi do kapłanek?... Przysiągłbym, że to wybieg i że
gbur chetyjski, za- miast na ucztę do kobiet, uda się na jakieś zgromadzenie spiskowców.
- Złość i chciwość zamroczyły
twój umysł - odrzekł z powagą Kusz. - Jesteś jak człowiek, który, szukając dyni
na figowym drzewie nie widzi figi. Dla każdego kupca jest jasne, że je- żeli
Phut ma odebrać pięć talentów od kapłana, to musi skarbić sobie łaski u
wszystkich, któ- rzy kręcą się przy świątyniach. Ale ty już nic nie rozumiesz...
- Bo mnie mówi serce że to
musi być asyryjski wysłaniec czyhający na zgubę jego świąto- bliwości...
Kusz z pogardą
patrzył na Asarhadona.
-
Więc śledź go, czuwaj nad każdym jego krokiem. A jeżeli co wykryjesz,
może dostanie ci się jaka cząstka jego majątku.
-
O, teraz powiedziałeś mądre zdanie! - rzekł gospodarz. - Niech ten
szczur idzie sobie do kapłanek, a od nich w miejsce nie znane mi. Ale ja za nim
poszlę moje źrenice, przed którymi nic się nie
ukryje!
* Tyr - miasto
w Fenicji.
**
Duchy północnej i wschodniej okolicy świata.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Około dziewiątej godziny wieczorem
Phut opuścił zajazd „Pod Okrętem” w towarzystwie Murzyna niosącego pochodnią.
Pół godziny przedtem Asarhadon wysłał na ulicę Grobów zaufanego człowieka
rozkazując, aby pilnie zważał: czy harrańczyk nie wymknie się z domu pod
„Zieloną Gwiazdą”, a jeżeliby tak uczynił - dokąd pójdzie?
Drugi zaufany człowiek gospodarza
szedł w pewnej odległości za Phutem; na węższych ulicach krył się pod domami,
na szerszych - udawał pijanego. Ulice były już puste, tragarze i przekupnie
spali. Świeciło się tylko w mieszkaniach pracujących rzemieślników albo u ludzi
bogatych, którzy ucztowali na płaskich dachach. W różnych stronach miasta
odzywały się dźwięki arf i fletów, śpiewy, śmiechy, kucie młotów, zgrzytanie
pił stolarskich. Czasem okrzyk pijacki, niekiedy wołanie o ratunek.
Ulice, którymi przechodził Phut i
niewolnik, były po większej części ciasne, krzywe, pełne wybojów. W miarę
zbliżania się do celu podróży, kamienice były coraz niższe, domy jedno-
piętrowe liczniejsze i więcej ogrodów, a raczej palm, fig i nędznych akacji,
które wychylały się spomiędzy murów, jakby miały zamiar uciec stąd.
Na ulicy Grobów widok nagle
zmienił się. Miejsce kamienic zajęły rozległe ogrody, a wśród nich - eleganckie
pałacyki. Przed jedną z bram Murzyn zatrzymał się i zgasił pochod- nią.
- Tu jest „Zielona Gwiazda” -
rzekł i złożywszy Phutowi niski ukłon zawrócił do domu.
Harrańczyk zapukał do wrót. Po
chwili ukazał się odźwierny. Uważnie obejrzał przybysza i mruknął:
- Anael, Sachiel...
-
Amabiel, Abalidot - odpowiedział Phut.
- Bądź pozdrowiony - rzekł
odźwierny i szybko otworzył bramę.
Przeszedłszy kilkanaście kroków
między drzewami Phut znalazł się w
sieni pałacyku, gdzie powitała go znajoma kapłanka. W głębi stał jakiś człowiek
z czarną brodą i włosami, tak podobny do harrańczyka, że przybysz nie mógł
ukryć zdziwienia.
- On zastąpi cię w oczach
tych, którzy cię śledzą - rzekła z uśmiechem kapłanka. Człowiek przebrany za
harrańczyka włożył sobie na głowę wieniec z róź i w towarzystwie kapłanki
poszedł na pierwsze piętro, gdzie niebawem rozległy się dźwięki fletu i szczęk
pucharów. Phuta zaś dwaj niżsi kapłani zaprowadzili do łaźni w ogrodzie. Tam,
wykąpawszy go i utrefiwszy włosy, włożyli na niego białe szaty. Z łazienki
wszyscy trzej znowu wyszli między drzewa; minęli kilka ogrodów, wreszcie
znaleźli się na pustym placu.
- Tam - rzekł do Phuta jeden z
kapłanów - są dawne groby, tam miasto, a tu świątynia. Idź, gdzie chcesz, i
niechaj mądrość wskazuje ci drogę, a święte słowa bronią od niebezpie- czeństw.
Dwaj kapłani cofnęli się do
ogrodu, a Phut został sam. Noc bezksiężycowa była dość wid- na. Z daleka,
otulony we mgłę, migotał Nil, wyżej iskrzyło się siedem gwiazd Wielkiej
Niedźwiedzicy. Nad głową podróżnego wznosił się Orion, a nad ciemnymi pylonami
płonęła gwiazda Syriusz. „U nas gwiazdy mocniej świecą” - pomyślał Phut.
Zaczął szeptać
modlitwy w nieznanym języku i skierował się ku świątyni.
Gdy odszedł kilkadziesiąt kroków,
z jednego ogrodu wychylił się człowiek i śledził po- dróżnego. Lecz prawie w
tej samej chwili spadła tak gęsta mgła, że na placu, oprócz dachów świątyni,
nie można było nic dojrzeć. Po pewnym czasie harrańczyk natknął się na wysoki
mur. Spojrzał na niebo i począł iść ku zachodowi. Co chwilę przelatywały nad
nim nocne ptaki i wielkie nietoperze. Mgła zrobiła się tak gęsta, że musiał
dotykać ściany, aby jej nie zgubić. Wędrówka trwała dość długo, gdy nagle Phut
znalazł się przed niską furtką, nabitą
mnóstwem brązowych
gwoździ. Zaczął je liczyć od lewej ręki z góry, przy czym jedne mocno naciskał,
inne zakręcał.
Gdy tym sposobem poruszył
ostatni gwóźdź u dołu, drzwi cicho otworzyły się. Harrańczyk posunął się kilka
kroków i znalazł się w ciasnej niszy, w której panowała zupełna ciemność.
Począł ostrożnie próbować nogą
gruntu, aż trafił jakby na krawędź studni, z której wiał chłód. Tu usiadł i
śmiało zsunął się w głąb przepaści, chociaż w tym miejscu i w tym kraju
znajdował się dopiero pierwszy raz. Przepaść jednak nie była głęboka. Phut
równymi nogami stanął na pochyłej podłodze i wąskim korytarzem zaczął schodzić
na dół z taką pewnością, jakby drogę znał od dawna. W końcu korytarza były
drzwi. Przybysz znalazł po omacku ko- łatkę i trzy razy zapukał. W odpowiedzi
odezwał się głos, nie wiadomo skąd pochodzący:
-
Ty, który w nocnej godzinie zakłócasz spokój świętego miejsca, czy masz
prawo tu wchodzić?
-
Nie skrzywdziłem męża, kobiety, ani dziecka... Rąk moich nie splamiła
krew... Nie ja- dłem potraw nieczystych... Nie zabrałem cudzego mienia... Nie
kłamałem i nie zdradziłem wielkiej tajemncy - spokojnie odpowiedział harrańczyk.
-
Jestżeś tym, którego oczekują, czy tym,
za którego się podajesz? - zapytał głos po chwili.
-
Jestem ten, który miał przyjść od braci ze Wschodu, ale to drugie imię
jest także moje imię, a w mieście północnym posiadam dom i ziemię, jakom rzekł
obcym - odpowiedział Phut.
Otworzyły się drzwi i
harrańczyk wszedł do obszernej piwnicy, którą oświetlała lampa płonąca na
stoliku przed purpurową zasłoną. Na zasłonie była wyhaftowana złotem skrzydlata
kula z dwoma wężami.
Na boku stał
kapłan egipski w białej szacie.
- Który tu wszedłeś - rzekł
kapłan wskazując ręką Phuta - czy wiesz, co opowiada ten znak na zasłonie?
-
Kula - odparł przybysz - jest obrazem świata, na którym mieszkamy, a
skrzydła wskazu- ją, że świat ten unosi się w przestrzeni jak orzeł.
- A węże?... - spytał kapłan.
-
Dwa węże przypominają mędrcowi, że kto by zdradził tę wielką tajemnicę,
umrze po- dwójnie - ciałem i duszą.
Po chwili
milczenia kapłan znowu zapytał:
-
Jeżeliś jest w samej rzeczy Beroes (tu schylił głowę), wielki prorok
Chaldei (znowu schylił głowę), dla którego nie ma tajemnic na ziemi ani w
niebie, racz powiedzieć słudze twemu: która gwiazda jest najdziwniejsza?
Dziwnym jest Hor-set *, który
obchodzi niebo w ciągu dwunastu lat, gdyż dokoła niego krążą cztery mniejsze
gwiazdy. Ale dziwniejszym jest Horka ** obchodzący
niebo w trzy- dzieści lat. Ma on bowiem nie tylko podwładne sobie gwiazdy, lecz
i wielki pierścień, który niekiedy znika.
Wysłuchawszy tego egipski kapłan
upadł na twarz przed Chaldejczykiem. Następnie wrę- czył mu purpurową szarfę i
welon z muślinu, pokazał, gdzie stoją kadzidła, i wśród niskich ukłonów opuścił
pieczarę.
Chaldejczyk został sam. Włożył
szarfę na prawe ramię, zakrył twarz welonem i wziąwszy złotą łyżkę nasypał w
nią kadzidła, które zapalił u lampki przed zasłoną. Szepcząc obrócił się trzy
razy wkoło, a dym kadzidła opasał go jakby potrójnym pierścieniem.
Przez ten czas w pustej pieczarze
zapanował dziwny niepokój. Zdawało się, że sufit idzie w górę i rozsuwają się
ściany. Purpurowa zasłona na ołtarzu chwiała się niby poruszana przez ukryte
ręce. Powietrze zaczęło falować, jakby wśród niego przelatywały stada niewidzialnych
ptaków.
Chaldejczyk rozsunął szatę na
piersiach i wydobył złoty medal pokryty tajemniczymi zna- kami. Pieczara
drgnęła, święta zasłona poruszyła się gwałtowniej, a w różnych punktach izby
ukazały się płomyki.
Wtedy mag
wzniósł ręce do góry i zaczął mówić:
- „Ojcze niebieski, łaskawy i
miłosierny, oczyść duszę moją... Zeszlij na niegodnego sługę swoje
błogosławieństwa i wyciągnij wszechmocne ramię na duchy buntownicze, abym mógł
okazać moc Twoją...
Oto znak, którego dotykam w
waszej obecności... Otom jest - ja - oparty na pomocy bożej, przewidujący i
nieustraszony... Otom jest potężny i wywołuję was, i zaklinam... Przyjdźcie tu,
posłuszne w imię Aye, Saraye, Aye, Saraye...” W tej chwili z różnych stron
odezwały się ja- kieś głosy. Około lampki przeleciał jakiś ptak, potem szata
rudej barwy, następnie człowiek z ogonem, nareszcie kogut w koronie, który
stanął na stoliku przed zasłoną.
Chaldejczyk
znowu mówił:
- „W imię wszechmocnego i wiekuistego Boga...
Amorul, Tanecha, Rabur, Latisten...
Dalekie głosy odezwały się po raz drugi :
-
„W imię prawdziwego i wiecznie żyjącego Eloy, Archima, Rabur, zaklinam
was i wzy- wam... Przez imię gwiazdy, która jest słońcem, przez ten jej znak, przez chwalebne i straszne imię Boga
żywego...” ***
Nagle wszystko ucichło. Przed
ołtarzem ukazało się ukoronowane widmo z berłem w ręku, siedzące na lwie.
- Beroes!... Beroes!... -
zawołało widmo stłumionym głosem - po co mnie
wywołujesz?
-
Chcę, ażeby bracia moi z tej świątyni przyjęli mnie szczerym sercem i
nakłonili ucha do słów, które przynoszę im od braci z Babilonu - odpowiedział Chaldejczyk.
- Niech się tak stanie -
rzekło widmo i znikło.
Chaldejczyk został bez ruchu, jak
posąg, z odrzuconą w tył głową, z rękoma wzniesionymi do góry. Stał tak
przeszło pół godziny w pozycji niemożliwej dla zwykłego człowieka.
W tym czasie cofnął się kawał muru
tworzącego ścianę pieczary i weszli trzej kapłani egipscy. Na widok
Chaldejczyka, który zdawał się leżeć w powietrzu, oparty plecami o nie-
widzialną podporę, kapłani zaczęli spoglądać na siebie ze zdumieniem.
Najstarszy rzekł:
- Dawniej bywali u nas tacy,
ale dziś nikt tego nie potrafi.
Obchodzili go ze wszystkich stron,
dotykali zdrętwiałych członków i z niepokojem patrzyli na jego oblicze, żółte i
bezkrwiste jak u trupa.
- Czy umarł?... - zapytał najmłodszy.
Po tych słowach pochylone w tył
ciało Chaldejczyka wróciło do pionowej postawy. Na twarzy ukazał się lekki
rumieniec, a wzniesione ręce opadły. Westchnął, przetarł oczy jak człowiek
zbudzony ze snu, spojrzał na przybyłych i po chwili rzekł:
-
Ty - zwrócił się do najstarszego - jesteś Mefres, arcykapłan świątyni
Ptah w Memfis... - Ty -jesteś Herhor, arcykapłan Amona w Tebach, najpierwszy
mocarz po królu w tym pań- stwie... Ty - wskazał na najmłodszego - jesteś
Pentuer, drugi prorok w świątyni Amona i do- radca Herhora.
-
A ty niewątpliwie jesteś Beroes, wielki kapłan i mędrzec babiloński, którego
przyjście oznajmiono nam przed rokiem - odparł
Mefres.
-
Powiedziałeś prawdę - rzekł Chaldejczyk. Uścisnął ich po kolei, a oni
schylali głowy przed nim.
-
Przynoszę wam wielkie słowa z naszej wspólnej ojczyzny, którą jest
mądrość - mówił Beroes. - Raczcie ich wysłuchać i działajcie, jak potrzeba.
Na znak Herhora Pentuer cofnął się
w głąb pieczary i wyniósł trzy fotele z lekkiego drze- wa dla starszych, a
niski taboret dla siebie. Usiadł w bliskości lampki i wydobył z zanadrza mały
sztylet i tabliczkę pokrytą woskiem.
Gdy wszyscy
trzej zajęli fotele, Chaldejczyk zaczął:
-
Do ciebie, Mefresie, mówi najwyższe kolegium kapłanów w Babilonie.
Święty stan ka- płański w Egipcie upada. Wielu z nich gromadzą pieniądze i
kobiety i pędzą życie wśród uciech. Mądrość jest zaniedbana. Nie macie władzy
ani nad światem niewidzialnym, ani na- wet nad własnymi duszami. Niektórzy z
was utracili wiarę wyższą, a dla źrenic waszych za- kryta jest przyszłość.
Nawet dzieje się gorzej, bo wielu kapłanów czując, że siły ich ducha są
wyczerpane, weszli na drogę kłamstwa i zręcznymi sztukami zwodzą prostaków.
To mówi najwyższe kolegium:
jeżeli chcecie powrócić na dobrą drogę, Beroes zostanie z wami przez kilka lat,
ażeby za pomocą iskry przyniesionej z wielkiego ołtarza Babilonu roz- niecić
prawdziwe światło nad Nilem.
-
Wszystko tak jest, jak mówisz - odparł zasmucony Mefres. - Zostań
przeto między nami kilka lat, ażeby dorastająca młodzież przypomniała sobie
waszą mądrość.
-
A teraz do ciebie, Herhorze, słowa od najwyższego kolegium... Herhor pochylił głowę.
-
Skutkiem zaniedbania wielkich tajemnic kapłani wasi nie spostrzegli, że
dla Egiptu nad- chodzą złe lata. Grożą wam klęski wewnętrzne, które tylko cnota
i mądrość oddalić może. Lecz gorsze jest, że gdybyście w ciągu następnych
dziesięciu lat rozpoczęli wojnę z
Asyrią, wojska jej rozgromią wasze, przyjdą nad Nil i zniszczą wszystko, co tu
istnieje od wieków. Taki złowrogi układ gwiazd, jaki dziś cięży nad Egiptem,
zdarzył się pierwszy raz za dynastii czternastej, kiedy wasz kraj zdobyli i
złupili Hyksosi. Trzeci raz powtórzy się on za pięćset lub sześćset lat od strony
Asyrii i ludu Paras, który mieszka na wschód
od Chaldei.
Kapłani słuchali przerażeni.
Herhor był blady, Pentuerowi wypadła z rąk tabliczka. Mefres ujął wiszący na
piersiach amulet i modlił się zeschłymi wargami.
Komentarze
Prześlij komentarz