ażeby dowiedzieli się chłopi, że ja im podatków nie zmniejszę. Jeżeli zaś który, mimo ostrze- żeń, uprze się w swej głupocie i będzie rozprawiał o podatkach, dostanie kije...
-
Może lepiej, aby zapłacił karę... Utena czy drachmę, jak rozkaże wasza
dostojność - wtrącił naczelny rządca.
- Owszem, niech płaci karę...
- odparł książę po chwilowym zawahaniu się.
- A teraz może by dać kije
pewnej liczbie niesforniejszych, ażeby lepiej pamiętali miłości- wy rozkaz?...
- szepnął rządca.
- Owszem, można dać
niesforniejszym kije.
-
Ośmielam się zrobić uwagę waszej dostojności - szeptał wciąż pochylony
rządca - że chłopi przez pewien czas istotnie mówili o zniesieniu podatków,
buntowani przez jakiegoś nieznanego człowieka, ale od paru dni nagle ucichli.
- No, więc w takim razie można
im nie dawać kijów - zauważył Ramzes.
- Chyba w formie
zapobiegawczej?... - wtrącił rządca.
-
Czy nie szkoda kijów?
- Tego towaru nigdy nam nie zabraknie.
-
W każdym razie... z umiarkowaniem - upominał go książę. - Nie chcę...
nie chcę, ażeby do jego świątobliwości doszło, że bez potrzeby dręczę
chłopów... Za buntownicze gawędy trzeba bić i ściągać kary pieniężne, ale gdy
nie ma powodu, można okazać się wspaniało- myślnym.
- Rozumiem - odparł rządca
patrząc w oczy księciu. - Niech tyle krzyczą ile potrzeba, aże- by nie szeptali bluźnierstw...
Obie te mowy: do Patroklesa i
do rządcy, obiegły Egipt. Po odjeździe urzędnika książę ziewnął i oglądając się
dokoła znudzonym wzrokiem rzekł do siebie:
„Zrobiłem, com
mógł... A teraz nic nie będę robił, o ile potrafię...”
W tej chwili od strony
budynków folwarcznych doleciał księcia cichy jęk i gęste uderze- nia. Ramzes
odwrócił głowę i zobaczył, że dozorca parobków, Ezechiel, syn Rubena, wali
kijem jednego ze swoich podwładnych uspokajając go przy tym:
- A cicho!... a milcz, ty
podłe bydlę!
Bity zaś
parobek, leżąc na ziemi, zatykał ręką usta, aby nie krzyczeć.
Książę w
pierwszej chwili rzucił się jak pantera w stronę budynków. Nagle stanął.
- Cóż mu zrobię?... - szepnął.
- Przecież to folwark Sary, a ten Żyd jest jej krewnym... Przygryzł usta i skrył się między
drzewami, tym bardziej
że egzekucja była już skończona.
„Więc to tak gospodarują
pokorni Żydzi?... - myślał książę. - Więc to tak?... Na mnie pa- trzy jak
wystraszony pies, a bije parobków?... Czy oni wszyscy tacy?..”
I pierwszy raz zbudziło się w
duszy Ramzesa podejrzenie, że i Sara pod pozorami dobroci może ukrywać obłudę.
W Sarze
istotnie zachodziły pewne zmiany, przede wszystkim moralne.
Od pierwszej chwili, kiedy
spotkała księcia w pustynnej dolince, Ramzes podobał się jej. Lecz uczucie to
naraz umilkło pod wpływem ogłuszającej wiadomości, że ten piękny chłopiec jest
synem faraona i następcą tronu. Gdy zaś Tutmozis ułożył się z Gedeonem o
zabranie jej do domu księcia, Sara wpadła w stan oszołomienia. Za żadne skarby,
za cenę życia nie wy- rzekłaby się Ramzesa, lecz - nie można powiedzieć, ażeby
go kochała w tej epoce. Miłość potrzebuje swobody i czasu do wydania
najpiękniejszych kwiatów; jej zaś nie zostawiono ani czasu, ani swobody.
Jednego dnia poznała księcia, nazajutrz porwano ją, prawie nie pytając o
zdanie, i przeniesiono do willi za Memfisem. A w parę dni została kochanką,
zdziwiona, prze- rażona, nie pojmująca, co się z nią dzieje.
Nadto, zanim zdążyła oswoić się
z nowymi wrażeniami, zatrwożyła ją niechęć okolicznego ludu do niej, do
Żydówki, potem wizyta jakichś nieznajomych pań, wreszcie napad na fol- wark.
To, że Ramzes ujął się za nią i
chciał rzucić się na napastników, przestraszyło ją jeszcze bardziej. Traciła
przytomność na myśl, że znajduje się w ręku tak gwałtownego i potężnego
człowieka, który, gdyby mu się podobało, miał prawo przelewać cudzą krew,
zabijać...
Sara na chwilę wpadła w rozpacz;
zdawało się jej, że oszaleje słysząc groźne rozkazy księ- cia, który wezwał do
broni służbę. Lecz w tym samym momencie zdarzył się drobny wypa- dek, jedno
słówko, które otrzeźwiło Sarę i nowy kierunek nadało jej uczuciom.
Książę myśląc, że jest raniona,
zerwał jej z głowy opaskę, lecz zobaczywszy stłuczenie zawołał:
-
To tylko siniak?... Jak ten siniak zmienia twarz!...
Wobec tego słówka Sara zapomniała
o bólu i trwodze. Ogarnął ją nowy niepokój: więc ona zmieniła się tak, aż to
zdziwiło księcia?... A on tylko zdziwił się!...
Siniak zniknął w parę dni, ale w
duszy Sary pozostały i rozrosły się nie znane dotychczas uczucia. Poczęła być
zazdrosną o Ramzesa i bać się, aby jej nie porzucił. I jeszcze jedna drę- czyła
ją troska: że ona czuje się wobec księcia sługą i niewolnicą. Ona była i
chciała być jego najwierniejszą sługą, najbardziej oddaną niewolnicą,
nieodstępną jak cień. Ale jednocześnie pragnęła, aby on ją, przynajmniej w
chwili pieszczot, nie traktował jak pan i władca.
Przecież ona była jego, a on jej.
Z jakiej więc racji on nie okazuje, że należy do niej choć trochę, lecz każdym
słowem i ruchem daje poznać, że dzieli ich jakaś przepaść... Jaka?... Al- boż
nie ona trzymała go w swoich objęciach? Alboż nie on całował jej usta i
piersi?...
Pewnego dnia przypłynął do niej
książę z psem. Bawił tylko parę godzin, ale przez cały ten czas pies leżał u
nóg księcia, na miejscu Sary, a gdy ona chciała tam usiąść, warknął na nią... A
książę śmiał się i tak samo zatapiał palce w kudłach nieczystego zwierzęcia jak
i w jej wło- sach. I pies tak samo patrzył księciu w oczy jak ona, z tą chyba
różnicą, że patrzył śmielej niż ona.
Nie mogła uspokoić się i
znienawidziła mądre zwierzę, które jej zabierało część pieszczot, wcale nie
dbając o nie i zachowując się wobec pana z taką poufałością, na jaką ona zdobyć
się nie śmiała. Nawet nie potrafiłaby mieć tak obojętnej miny albo patrzeć w inną
stronę, gdy na jej głowie leżała ręka następcy. Niedawno znowu książę wspomniał
o tancerkach. Wówczas Sara wybuchła. Jak to, więc on pozwoliłby się pieścić tym
nagim, bezwstydnym kobietom?... I Jehowa, widząc to z wysokiego nieba, na
potworne kobiety nie rzucił gromu?... Wprawdzie Ramzes powiedział, że ona mu
jest droższa nad wszystkie. Ale słowa jego nie uspokoiły Sary; ten tylko
wywarły skutek, że postanowiła nie myśleć już o niczym poza obrębem swojej
miło- ści.
Co będzie jutro?... o to
mniejsza. A kiedy u nóg księcia śpiewała pieśń o utrapieniach, od kolebki do
grobu ścigających ród ludzki, wypowiedziała w niej stan własnej duszy i swoją
ostatnią nadzieję - w Bogu.
Na dziś Ramzes był przy niej,
więc ma dosyć; ma wszystkie szczęścia, jakie jej mogło dać życie. Ale tu
właśnie zaczęła się dla Sary najcięższa gorycz. Książę mieszkał z nią pod jed-
nym dachem, chodził z nią po ogrodzie, czasem brał do łódki i woził ją po Nilu.
Ale ani na jeden włos nie stał się dla niej dostępniejszy niż wówczas, gdy był po
drugiej stronie rzeki, w obrębie królewskiego parku. Był z nią, ale myślał o
czym innym, a Sara nawet odgadnąć nie mogła - o czym. Obejmował ją albo bawił
się jej włosami, ale patrzył w stronę Memfisu, na ogromne pylony zamku faraona
albo - nie wiadomo gdzie.
Czasem nawet nie odpowiadał na
jej pytania albo nagle spojrzał na nią jak zbudzony, jak- by dziwił się, że ją
widzi obok siebie.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Tak wyglądały, zresztą dość
rzadkie, chwile naj- większego zbliżenia między Sarą i jej książęcym
kochankiem. Wydawszy bowiem rozkazy Patroklesowi i naczelnemu rządcy dóbr,
następca tronu większą część dnia przepędzał za folwarkiem, zazwyczaj na
czółnie. I albo płynąc po Nilu chwytał siatką ryby, które tysiącami uwijały się
w błogosławionej rzece, albo dostawał się na moczary i ukryty między wysokimi
łodygami lotosów strzelał z łuku do dzi- kiego ptactwa, którego krzykliwe stada
krążyły gęsto jak muchy. Lecz i wówczas nie opusz- czały go myśli ambitne; więc
z polowania zrobił sobie rodzaj kabały czy wróżby. Nieraz, wi- dząc stado
żółtych gęsi na wodzie, naciągał łuk i mówił:
- Jeżeli trafię, będę kiedyś
jako Ramzes Wielki...
Pocisk cicho świsnął i przeszyty
ptak trzepocząc skrzydłami wydawał tak bolesne krzyki, że na całym moczarze
robił się ruch. Chmury gęsi, kaczek i bocianów porywały się w górę i
zatoczywszy wielkie koło nad umierającym towarzyszem spadały w inne miejsca.
Gdy ucichło, książę ostrożnie
przesuwał łódkę dalej, kierując się chwianiem trzcin i ury- wanymi głosami
ptaków. A gdy między zielonością spostrzegł płat czystej wody i nowe sta- do,
znowu naciągał łuk i mówił:
- Jeżeli trafię, będę
faraonem. - Jeżeli nie trafię...
Strzała tym razem uderzyła w wodę
i odbiwszy się kilka razy od jej powierzchni znikła między lotosami. A
roznamiętniony książę wypuszczał coraz nowe pociski zabijając ptaki lub tylko
płosząc stada. Z folwarku poznawano, gdzie jest, po wrzeszczących chmurach
ptactwa, które co chwila zrywało się i krążyło nad jego łodzią.
Gdy nad wieczorem zmęczony
wracał do willi, Sara już czekała w progu z miednicą wody, dzbanem lekkiego
wina i wieńcami róż. Książę uśmiechał się do niej, głaskał po twarzy, lecz
patrząc w jej pełne tkliwości oczy myślał:
„Ciekawym, czy ona potrafiłaby
bić egipskich chłopów jak jej zawsze wylęknieni krew- ni?... O, moja matka ma
słuszność nie ufając Żydom, choć - Sara może być inna...”
Raz, wróciwszy niespodziewanie,
zobaczył na dziedzińcu przed domem bardzo liczną gromadę nagich dzieci, wesoło
bawiących się. Wszystkie były żółte i na jego widok rozbiegły się z krzykiem
jak dzikie gęsi na moczarze. Nim wszedł na taras domu, znikły, że nawet śladu
nie zostało.
- Cóż to za drobiazg - spytał
Sary - który tak przede mną ucieka?
- To dzieci twoich sług - odparła.
- Żydów?
- Moich braci...
- Bogowie! jakże mnożnym jest
ten naród - roześmiał się książę. - A któż jest ten znowu?...
-
dodał wskazując na człowieka, który lękliwie wyglądał zza muru.
- To Aod, syn Baraka, mój
krewny... On chce służyć tobie, panie. Czy mogę
go przyjąć?... Książę wzruszył ramionami.
- Twój jest folwark - odparł -
możesz przyjmować wszystkich, kogo zechcesz. Tylko jeżeli ci ludzie będą się tak
mnożyli, niedługo opanują Memfis...
- Nie cierpisz braci moich?...
- szepnęła Sara, z trwogą patrząc na Ramzesa i obsuwając mu się do nóg.
Książę
ździwiony spojrzał na nią.
- Ja o nich nawet nie myślę -
odparł dumnie.
Drobne te zajścia, które ognistymi
kroplami padały na duszę Sary, nie zmieniły dla niej Ramzesa. Zawsze był
jednakowo życzliwy i pieścił ją jak zwykle, choć coraz częściej jego oczy
biegły na drugą stronę Nilu i opierały się na potężnych pylonach zamku.
Wnet spostrzegł, że nie tylko on
tęskni na swoim dobrowolnym wygnaniu. Pewnego dnia bowiem od tamtego brzegu
odbiła strojna barka królewska, przepłynęła Nil w stronę Memfi- su, a potem
zaczęła krążyć tak blisko folwarku, że Ramzes mógł poznać osoby siedzące w
niej.
Jakoż poznał pod purpurowym
baldachimem swoją matkę między dworskimi damami, a naprzeciw niej, na niskiej
ławce, namiestnika Herhora. Wprawdzie nie patrzyli na folwark, ale książę
zgadł, że go widzą.
„Aha! - pomyślał śmiejąc się.
- Moja czcigodna matka i jego dostojność minister radzi by wywabić mnie stąd
przed powrotem jego świątobliwości...”
Nadszedł miesiąc Tobi, koniec
października i początek listopada. Nil opadł na wysokość półtora człowieka, co
dzień odsłaniając nowe płaty czarnej, grząskiej ziemi. Gdziekolwiek ustąpiły
wody, zaraz w tym miejscu ukazywała się wąska socha ciągniona przez dwa
woły. Za sochą szedł nagi oracz, obok
wołów poganiacz z krótkim batem, a za nim siewca, który brnąc po kostki w mule
niósł w fartuchu pszenicę i rzucał ją pełnymi
garściami.
Zaczynała się dla Egiptu
najpiękniejsza pora roku - zima. Ciepło nie przechodziło piętna- stu stopni,
ziemia szybko pokrywała się szmaragdową zielonością, spomiędzy której wytry-
skały narcyzy i fiołki. Woń ich coraz częściej odzywała się wśród surowego
zapachu ziemi i wody.
Już kilka razy statek, niosący
czcigodną panią Nikotris i namiestnika Herhora, ukazywał się w pobliżu
mieszkania Sary. Za każdym razem książę widział matkę swoją wesoło rozma-
wiającą z ministrem i przekonywał się, że w ostentacyjny sposób nie patrzą w
jego stronę, jakby mu chcieli okazać lekceważenie.
- Poczekajcie! - szepnął
rozgniewany następca - przekonam was, że i ja się nie nudzę...
Gdy więc jednego dnia, niedługo
przed zachodem słońca, ukazała się na tamtym brzegu złocona łódź królewska,
której purpurowy namiot zdobiły w rogach strusie pióra, Ramzes kazał
przygotować czółno na dwie osoby i powiedział Sarze, że z nią popłynie.
- Jehowo! - zawołała składając
ręce. - Ależ tam jest wasza matka i namiestnik.
- A tu będzie następca tronu.
Weź twoją arfę, Saro.
-
Jeszcze i arfę?... - zapytała drżąc. - A jeżeli wasza czcigodna matka
zechce mówić z to- bą?... Chyba rzucę się w
wodę!...
- Nie bądź dzieckiem, Saro -
odparł śmiejąc się książę. - Jego dostojność namiestnik i moja matka bardzo
lubią śpiew. Możesz więc nawet zjednać ich, jeżeli zaśpiewasz jaką ładną pieśń
żydowską. Niech tam będzie co o miłości...
-
Nie umiem takiej - odpowiedziała Sara, w której słowa księcia zbudziły
otuchę. Może naprawdę jej śpiew spodoba się potężnym władcom, a wówczas?...
Na dworskim statku
spostrzeżono, że następca tronu siada z Sarą do prostej łodzi i nawet sam
wiosłuje.
-
Czy widzisz, wasza dostojność - szepnęła królowa do ministra - że on
wypływa naprze- ciw nam ze swoją Żydówką?...
-
Następca znalazł się tak poprawnie w stosunku do swoich żołnierzy i
chłopów i okazał tyle skruchy usuwając się z granic pałacu, że wasza cześć
możesz mu przebaczyć to drobne uchybienie - odparł minister.
- O, gdyby nie on siedział w
tej łupince, kazałabym ją rozbić!... - rzekła z gniewem dostoj- na pani.
-
Po co? - spytał minister. - Książę nie byłby potomkiem arcykapłanów i
faraonów, gdyby nie szarpał tych wędzideł jakie, niestety! narzuca mu prawo lub
nasze, być może, błędne zwy- czaje. W każdym razie dał dowód, że w ważnych
wypadkach umie panować nad sobą. Nawet potrafi uznać własne uchybienia, co jest
przymiotem rzadkim, a nieocenionym u następcy tronu.
To samo zaś, że książę chce nas
drażnić swoją ulubienicą, dowodzi, że boli go niełaska, w jakiej znalazł się,
zresztą z najszlachetniejszych pobudek.
- Ale ta Żydówka!... -
szeptała pani mnąc wachlarz z piór.
- Już dziś jestem o nią
spokojny - mówił minister. - Jest to ładne, ale głupiutkie stworzenie, które
ani myśli, ani potrafiłoby wyzyskać wpływu nad księciem. Nie przyjmuje
prezentów i nawet nie widuje nikogo, zamknięta w swojej niezbyt kosztownej
klatce. Z czasem może na- uczyłaby się korzystać ze stanowiska książęcej
kochanki i choćby tylko zubożyć skarb na- stępcy o kilkanaście talentów. Nim to
jednak nastąpi, Ramzes znudzi się nią...
- Bodajby przez twoje usta
przemawiał Amon wszystkowiedzący.
- Jestem tego pewny. Książę
ani przez chwilę nie szalał za nią, jak się to trafia naszym pa- niczom, którym
jedna zręczna intrygantka może odebrać majątek, zdrowie, a nawet zaprowa- dzić
ich do sali sądowej ; Książę bawi się nią jak dojrzały człowiek niewolnicą. Że
zaś Sara jest brzemienna...
- Czy tak?... - zawołała pani.
- Skąd wiesz?...
-
O czym nie wie ani jego dostojność następca, ani nawet Sara?... -
uśmiechnął się Herhor.
-
My wszystko musimy wiedzieć. Ten zresztą sekret nie był trudny do
zdobycia. Przy Sarze bowiem znajduje się jej krewna Tafet, kobieta niezrównanej gadatliwości.
- Czy już wzywali lekarza?..
-
Powtarzam, że Sara nic nie wie o tym, zaś poczciwa Tafet z obawy, aby
książę nie znie- chęcił się do jej wychowanicy, chętnie ukręciłaby głowę temu
sekretowi. Ale my nie pozwo- limy. Będzie to przecież dziecko książęce.
- A jeżeli syn?... Wiesz,
wasza cześć, że mógłby narobić kłopotu - wtrąciła pani.
-
Wszystko przewidziane - mówił kapłan. - Jeżeli będzie córka, damy jej
posag i wycho- wanie, jakie przystoi panience wysokiego rodu. A jeżeli syn,
wówczas zostanie Żydem!...
- Ach, mój wnuk Żydem!...
-
Nie trać pani do niego zbyt wcześnie serca. Posłowie nasi donoszą, że
lud izraelski za- czyna pragnąć króla. Zanim więc dziecko urośnie, żądania ich
dojrzeją, a wtedy... my im da- my
władcę i zaprawdę pięknej krwi!..
- Jesteś jak orzeł, który
jednym spojrzeniem obejmuje wschód i zachód!... - odparła królo- wa, z podziwem
patrząc na ministra. - Czuję, że mój wstręt do tej dziewczyny zaczyna słab- nąć.
-
Najmniejsza kropla krwi faraonów powinna wznosić się nad narodami jak
gwiazda nad ziemią - rzekł Herhor.
W tej chwili czółenko następcy
tronu płynęło zaledwie o kilkadziesiąt kroków od dwor- skiego statku, a
małżonka faraona zasłoniwszy się wachlarzem przez jego pióra spojrzała na Sarę.
- Zaprawdę ona jest ładna!...
- szepnęła.
-
Już drugi raz mówisz to, czcigodna pani.
-
Więc i o tym wiesz?... - uśmiechnęła się jej dostojność. Herhor spuścił oczy. Na czółenku odezwała się arfa i Sara
drżącym głosem zaczęła pieśń:
-
„Jakże wielkim jest Pan, jakże wielkim jest Pan, twój Bóg, Izraelu!...”
-
Prześliczny głos!.. - szepnęła królowa.
Arcykapłan słuchał z uwagą.
- „Dni Jego nie mają początku
- śpiewała Sara - a dom Jego nie ma granic. Odwieczne nie- biosa pod Jego okiem
zmieniają się jak szaty, które człowiek wdziewa na siebie i odrzuca. Gwiazdy
zapalają się i gasną, jak iskry z twardego drzewa, a ziemia jest jak cegła,
której przechodzień raz dotknął nogą idąc wciąż dalej. Jakże wielkim jest twój
Pan, Izraelu. Nie masz takiego, który by Mu powiedział: <<Zrób
to>>, ani łona, które by Go wydało. On uczy- nił niezmierzone otchłanie,
ponad którymi unasza się, kędy chce. On z ciemności wydobywa światło, a z prochu ziemi - twory głos wydające. On srogie Iwy ma za szarańczę, ogromnego
słonia waży za
nic, a wieloryb jest przy nim jak niemowlę Jego trójbarwny łuk dzieli niebiosa
na dwie części i opiera się na krańcach ziemi. Gdzież jest brama, która by Mu
dorównała wielkością? Na grzmot Jego wozu narody truchleją i nie masz pod
słońcem, co ostałoby się przed Jego migotliwymi strzałami. Jego oddechem jest
wiatr północny, który orzeźwia ze- mdlałe drzewa, a Jego dmuchnięciem jest
chamsin, który pali ziemię.
Kiedy wyciągnie rękę swoją nad
wody, woda staje się kamieniem. On przelewa morza na nowe miejsce jak niewiasta
kwas do dzieży. On rozdziera ziemię niby zbutwiałe płótno, a łyse szczyty gór
nakrywa srebrnym śniegiem.
On w pszenicznym ziarnie chowa sto
innych ziarn i sprawia, że lęgną się ptaki. On z sen- nej poczwarki wydobywa
złotego motyla, a ludzkim ciałom w grobach każe oczekiwać na
zmartwychwstanie...”
Zasłuchani w śpiew wioślarze
podnieśli wiosła i purpurowy statek królewski z wolna pły- nął sam z biegiem
rzeki. Nagle Herhor podniósł się i zawołał:
- Skręcić do Memfis!...
Wiosła uderzyły, statek zawrócił w
jednym miejscu i z szumem zaczął wdzierać się w górę wody. Za nim goniła
stopniowo milknąca pieśń Sary:
-
„On widzi ruch serca mszycy i ukryte ścieżki, po których chadza
najsamotniejsza myśl ludzka. Lecz nie masz takiego, który by Jemu spojrzał w
serce i odgadł Jego zamiary.
Przed blaskiem Jego szat wielkie
duchy zasłaniają swoje oblicza. Przed Jego spojrzeniem bogowie potężnych miast
i narodów skręcają się i schną jako liść zwiędły. On jest mocą, On jest życiem,
On jest mądrością, On twój Pan, twój Bóg, Izraelu!...”
- Dlaczego wasza dostojność
kazałeś odsunąć nasz statek? - zapytała czcigodna Nikotris.
-
Czy wiesz, pani, co to jest za pieśń?... - odparł Herhor w języku
zrozumiałym tylko dla kapłanów.
-
Przecież ta głupia dziewczyna na środku Nilu śpiewa modlitwę, którą
wolno odmawiać tylko w najtajemniejszym przybytku naszych świątyń...
- Więc to jest bluźnierstwo?...
- Szczęście, że na tym statku
znajduje się tylko jeden kapłan - mówił minister. - Ja tego nie słyszałem, a
choćbym słyszał, zapomnę. Lękam się jednak, czy bogowie nie położą ręki na tej
dziewczynie.
- Ale skądże ona zna tą
straszną modlitwę?... Przecież Ramzes jej nie
mógł nauczyć?...
-
Książę nic nie winien. Ale nie zapominaj, pani, że Żydzi niejeden taki
skarb wynieśli z naszego Egiptu. Dlatego między wszystkimi narodami ziemi
traktujemy ich jak świętokrad- ców.
Królowa wzięła
za rękę arcykapłana.
- Ale memu synowi - szeptała
patrząc mu w oczy - nie stanie się nic złego?...
-
Ręczę pani, że nikomu nie stanie się nic złego, skoro ja nie słyszałem
i nie wiem... Ale księcia trzeba rozdzielić z tą dziewczyną...
-
Łagodnie rozdzielić!... prawda, namiestniku? -pytała matka.
-
Jak najłagodniej, jak najnieznaczniej, ale trzeba... Zdawało mi się -
mówił arcykapłan jakby do siebie - że wszystko przewidziałem... Wszystko, z
wyjątkiem procesu o bluźnier- stwo, który przy tej dziwnej kobiecie wisi nad
następcą tronu!...
Herhor
zamyślił się i dodał:
- Tak, czcigodna pani! Można
śmiać się z wielu naszych przesądów; niemniej prawdą jest, że syn faraona nie
powinien łączyć się z Żydówką...
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Od owego wieczoru, kiedy Sara
śpiewała w łódce, statek dworski już nie ukazywał się na Nilu, a książę Ramzes
począł nudzić się na dobre.
Nadchodził miesiąc Mechir,
grudzień. Wody opadały niżej, ziemia rozlegała się coraz sze- rzej, trawa była
co dzień wyższa i gęstsza, a wśród niej, jak barwne iskry, zapalały się kwiaty
przerozmaitych kolorów, niezrównanego zapachu. Niby wyspy na zielonym morzu
ukazy- wały się w ciągu jednego dnia kwieciste kępy: białe, niebieskie, żółte,
różowe albo pstre ko- bierce, z których dyszała woń upajająca. Mimo to książę
nudził się, a nawet - czegoś lękał. Od
wyjazdu ojca sam nie był w pałacu i nikt stamtąd u niego, nie wyłączając
Tutmozisa, któ- ry po ostatniej rozmowie przepadł jak wąż w trawie. Czy
szanowano jego samotność, czy chciano mu dokuczyć, czy wprost lękano się
odwiedzać księcia dotkniętego niełaską?... Ramzes nie wiedział.
„A może ojciec i mnie odsunie od
tronu, jak starszych braci?...” - myślał niekiedy następca i pot występował mu
na czoło, a nogi ziębły.
Co on począłby w takim razie? W
dodatku - Sara była niezdrowa: chudła, bladła, wielkie oczy zapadały się,
czasem z rana narzekała na mdłości.
- Pewnie kto czary rzucił na
niebogę!... -jęczała chytra Tafet, której książę nie mógł znosić za jej
gadulstwo i bardzo mizerne praktyki.
Parę razy na przykład widział
następca, że Tafet wieczorami wyprawiała do Memfis ogromne kosze z jadłem,
bielizną, nawet naczyniami. Na drugi zaś dzień wniebogłosy narze- kała, że w
domu brak mąki, wina lub garnków. Od czasu bowiem, jak następca sprowadził się
na folwark, wychodziło dziesięć razy więcej różnych produktów niż dawniej.
„Jestem pewny - myślał Ramzes -
że ta gadatliwa jędza okrada mnie dla swoich Żydów, którzy w dzień znikają z
Memfisu, ale w nocy roją się po najbrudniejszych zaułkach jak szczury!...”
W tych czasach jedyną rozrywką księcia
było przypatrywać się zbieraniu daktyli.
Nagi chłop stawał pod wysoką,
bezgałęzistą palmą, otaczał pień i siebie sznurem, jak luźną obręczą, i
wchodził na drzewo piętami, całym ciałem odsadzony w tył, sznur zaś utrzymywał
go przyciskając do drzewa. Potem sznurową obręcz posuwał na pniu o kilka cali
wyżej, wspi- nał się, znowu posuwał sznur i w ten sposób, ciągle narażając się
na złamanie karku, właził niekiedy o parę piętr wysoko, na szczyt, gdzie rosła
kępa dużych liści i daktyle.
Świadkiem tych ćwiczeń
gimnastycznych był nie tylko książę, ale i dzieci żydowskie. Z początku nie
było ich. Potem między krzakami i spoza muru zaczęły wychylać się kędzierza- we
główki i czarne błyszczące oczy. Potem spostrzegłszy, że książę nie płoszy ich,
dzieci wyszły ze swych ukryć i bardzo powoli zbliżyły się do obrywanego drzewa.
Najśmielsza dziewczynka podniosła z ziemi piękny daktyl i podała go Ramzesowi.
Jeden z chłopców zjadł sam najmniejszy daktyl, a następnie dzieci poczęły już
to same jeść, już częstować księcia owocami. Z początku przynosiły mu
najlepsze, później gorsze, w końcu całkiem zepsute.
Przyszły władca świata zamyślił
się i rzekł w duchu: „Oni wszędzie wlezą i zawsze tak mnie będą częstować:
dobrym na przynętę, zepsutym na podziękowanie!...”
Wstał i odszedł pochmurny, a
dziatwa Izraela, jak rój ptaków, rzuciła się na pracę egip- skiego chłopa,
który wysoko nad ich głowami nucił piosenkę, nie myśląc ani o swoich ko-
ściach, ani o tym, że zbiera nie dla siebie. Niezrozumiała choroba Sary, częste
jej łzy, zanika- nie wdzięków, a nade wszystko Żydzi, którzy, przestawszy się
kryć, coraz głośniej gospoda- rowali się na folwarku, do reszty obmierziły
księciu ten piękny zakątek ziemi. Nie pływał już czółnem, nie polował, nie
patrzył na zbieranie daktylów, lecz pochmurny błąkał się po ogro- dzie lub z
tarasu śledził zamek królewski.
Nie wezwany, nigdy nie wróciłby
do dworu, ale już zaczął myśleć o wyjeździe do dóbr położonych w Dolnym
Egipcie, obok morza.
W takim nastroju ducha znalazł
go Tutmozis, który pewnego dnia na paradnym dworskim statku przyjechał do
następcy z wezwaniem od faraona. Jego świątobliwość wracał z Tebów i pragnął,
ażeby następca tronu wyjechał naprzeciw powitać go.
Książę drżał, bladł i rumienił
się, gdy czytał łaskawy list pana i władcy. Był tak wzruszo- ny, że nawet nie
zauważył nowej kolosalnej peruki Tutmozisa, wydającej ze siebie piętnaście
różnych zapachów, nie spostrzegł jego tuniki i płaszcza, delikatniejszego od
mgły, ani sanda- łów zdobnych złotem i paciorkami.
Po niejakim
czasie Ramzes ochłonął i nie patrząc na Tutmozisa rzekł :
- Cóżeś tak dawno nie był u
mnie? Czy przestraszyła cię niełaska, w jaką
wpadłem?...
-
Bogowie! - zawołał elegant. - A kiedyżeś ty był w niełasce i u kogo? Każdy goniec jego świątobliwości
zapytywał, jak się miewasz, zaś czcigodna pani Nikotris i jego dostojność
Herhor kilka razy podpływali do twego domu licząc, że zrobisz ku nim choć sto kroków, gdy oni zrobili
parę tysięcy... O wojsku już nie wspominam. Żołnierze twoich pułków jak palmy
milczą podczas musztry i nie wychodzą z koszar, a dostojny Patrokles ze
zmartwienia całe dnie pije i klnie...
A więc książę nie był w
niełasce, a jeżeli był, to już się skończyła!... Ta myśl podziałała na Ramzesa
jak puchar dobrego wina. Szybko wykąpał się i namaścił, włożył nową bieliznę,
wojskowy kaftan i hełm z piórami i poszedł do Sary, która blada, leżała pod
opieką Tafet. Sara aż krzyknęła zobaczywszy księcia tak ubranego. Usiadła i
schwyciwszy go rękoma za szyję poczęła szeptać:
- Ty odjeżdżasz, panie mój?...
Ty już nie wrócisz!...
- A to dlaczego? - zdziwił się
następca. - Czyliż raz odjeżdżałem i wracałem?...
-
Pamiętam cię tak samo odzianym tam... w naszej dolince... - mówiła
Sara. - O, gdzież te czasy!... Tak prędko przeszły, a tak dawno minęły.
- Ależ wrócę i przywiozę ci
najznakomitszego lekarza.
- Po co?.. - wtrąciła Tafet. -
Ona jest zdrowa, pawica moja... jej trzeba tylko odpocząć... A lekarze egipscy
wpędzą ją w prawdziwą chorobę...
Książę nawet nie
spojrzał na gadatliwą kobietę.
-
To był mój najszczęśliwszy miesiąc z tobą - mówiła Sara tuląc się do
Ramzesa - ale nie przyniósł mi szczęścia.
Na statku
królewskim zatrąbiono powtarzając sygnał dany w górze rzeki. Sara wstrząsnęła
się.
- O, czy słyszysz, panie, te
straszne głosy?... Słyszysz i uśmiechasz się... i biada mi, wyry- wasz się z
moich objęć... Kiedy trąbki wołają, nic cię nie zatrzyma, a już najmniej twoja
nie- wolnica...
-
Chciałażbyś, ażebym zawsze słuchał gdakania kur folwarcznych?.. -
przerwał zniecier- pliwiony książę.
- Bądź zdrowa i wesoło czekaj
na mnie...
Sara wypuściła
go z objęć i spojrzała tak żałośnie, że następca złagodniał i pogłaskał ją.
-
No, bądźże spokojna... - mówił. - Boisz się głosu naszych trąb... Alboż
one wtedy złą były wróżbą?...
-
Panie - odezwała się Sara - ja wiem, że oni cię tam zatrzymają... Więc
zrób mi ostatnią łaskę... Dam ci - mówiła szlochając - dam ci klatkę
gołąbków... One tu urodziły się i porosły... Więc... ile razy wspomnisz o
słudze twej, otwórz klatkę i wypuść jednego ptaka... On mi wia- domość
przyniesie od ciebie, a ja... ucałuję go... upieszczę, jak... jak... No, już idź!
Książę uścisnął ją i wyszedł do
statku polecając swojemu Murzynowi, aby zaczekał na gołębie Sary i dopędził go
w lekkim czółnie.
Na widok następcy odezwały się
bębny i piszczałki, a osada podniosła wielki krzyk. Zna- lazłszy się między
żołnierzami, książę głęboko odetchnął i przeciągnął ręce, jakby uwolnione z
powrozów.
-
No - rzekł do Tutmozisa - dokuczyły mi już baby, i Żydzi...
Ozirisie!... lepiej każ mnie natychmiast upiec przy wolnym ogniu, ale nie
osadzaj drugi raz na folwarku.
- Tak - potwierdził Tutmozis -
miłość jest jak miód: ze smakiem można jej kosztować, ale niepodobna kąpać się
w niej. Brr!... aż mnie ciarki przechodzą, kiedy pomyślę, żeś blisko dwa
miesiące spędził karmiony pocałunkami wieczór, daktylami z rana, a oślim mlekiem
w połu- dnie...
- Sara jest bardzo dobra
dziewczyna - wtrącił książę.
- Ja też nie mówię o niej,
tylko o tych Żydach, którzy obsiedli folwark jak papyrus mocza- ry. Czy
widzisz, że jeszcze wyglądają za tobą, a może nawet zasyłają ci pozdrowienia...
- prawił pochlebca.
Książę z niechęcią odwrócił się w
inną stronę, a Tutmozis wesoło mrugnął na oficerów, jakby chciał im dać do
zrozumienia, że Ramzes nieprędko rzuci ich towarzystwo.
Im bardziej posuwali się w górę
rzeki, tym gęściej było ludu na obu brzegach i czółen na Nilu, tym więcej
płynęło kwiatów, wieńców i bukietów rzucanych pod statek faraona.
O milę za Memfisem stały ciżby z
chorągwiami, bogami i muzyką i rozlegał się wielki gwar, podobny do zgiełku
burzy.
- Otóż i jego świątobliwość! -
zawołał radośnie Tutmozis.
Oczom patrzących ukazał się
jedyny widok. Środkiem szerokiego zakrętu płynęła ogromna łódź faraona, z
przodem podniesionym jak łabędź. Z prawej i lewej strony, niby dwa olbrzy- mie
skrzydła, sunęły niezliczone łódki poddanych, a z tyłu, niby bogaty wachlarz,
roztaczał się orszak władcy Egiptu.
Kto żył - krzyczał, śpiewał,
klaskał lub rzucał kwiaty do stóp panu, którego nawet nikt nie widział. Dość
było, że nad złocistym namiotem i pękami strusich piór powiewała czerwono-
niebieska chorągiew, znak obecności faraona.
Ludzie w łódkach byli jak
pijani, ludzie na brzegu jak oszaleli. Co chwilę jakieś czółno potrącało lub
wywracało inne i ktoś wpadał w wodę, z której na szczęście uciekły krokodyle
spłoszone niebywałym hałasem. Na brzegach popychano się, nikt bowiem nie
patrzył na są- siada, na ojca, na dziecko, ale obłąkane oczy wlepiał w złocisty
dziób łodzi i namiot królew- ski. Nawet ludzie tratowani, którym rozhukany tłum
bezmyślnie gniótł żebra i skręcał stawy, nie mieli innego okrzyku nad ten:
- Żyj wiecznie, władco nasz...
Świeć, słońce Egiptu!..
Szał powitalny niebawem udzielił
się i łodzi następcy tronu: oficerowie, żołnierze i wiośla- rze, zbici w jeden
tłum, krzyczeli na wyścigi, a Tutmozis zapominając o następcy tronu wdarł się
na wysoki przód statku i o mało nie wleciał w wodę.
Wtem z królewskiej łodzi
zatrąbiono i po chwili odpowiedziała trąbka ze statku Ramzesa. Drugi sygnał i -
czółno następcy przybiło do wielkiej łodzi faraona. Jakiś urzędnik wezwał
Ramzesa. Między statki rzucono cedrowy mostek z rzeźbionymi poręczami i -
książę znalazł się wobec ojca.
Widok faraona czy burza
okrzyków huczących dookoła tak oszołomiły księcia, że nie mógł wypowiedzieć ani słowa. Upadł ojcu
do nóg, a pan świata przycisnął go do swej boskiej piersi.
W chwilę później podniesiono
boczne ściany namiotu i cały lud z obu brzegów Nilu ujrzał swego władcę na
tronie, a na najwyższym stopniu klęczącego, z głową na ojcowskich pier- siach,
księcia Ramzesa.
Stała się taka cisza, że było
słychać szelest chorągiewek na statkach. I nagle wybuchnął ogromny krzyk,
większy aniżeli wszystkie dotychczasowe. Uczcił nim lud egipski pojednanie ojca
z synem, pozdrawiał obecnego, witał przyszłego pana.
Jeżeli ktokolwiek rachował na
niesnaski w świętej rodzinie faraona, mógł dziś przekonać się, że nowa gałąź
królewska mocno trzyma się pnia. Jego świątobliwość wyglądał bardzo mizernie.
Po czułym przywitaniu syna kazał mu usiąść obok tronu i rzekł:
- Dusza moja rwała się do
ciebie, Ramzesie, tym goręcej, im lepsze miałem wieści o tobie. Dziś widzę, że
jesteś nie tylko młodzianem o lwim sercu, ale i mężem pełnym roztropności,
który umie oceniać własne postępki, potrafi hamowć się i ma poczucie interesów
państwo- wych.
A gdy
wzruszony książę milczał i całował ojcowskie nogi, pan mówił dalej:
- Dobrze postąpiłeś zrzekając
się dwu pułków greckich, należy ci się bowiem korpus Men- fi, którego od
dzisiaj jesteś wodzem...
- Ojcze mój!... - szepnął
drżący następca.
-
Nadto w Dolnym Egipcie, z trzech stron otwartym na ataki nieprzyjaciół,
potrzebny mi jest mąż dzielny i rozumny, który by wszystko dokoła widział,
rozważył w sercu swoim i szybko działał w nagłych wypadkach. Z tego powodu, w
tamtej połowie królestwa, ciebie mianuję moim
namiestnikiem.
Ramzesowi obfite łzy popłynęły z
oczu. Żegnał nimi swoją młodość, witał władzę, do któ- rej od wielu lat z
tęsknością i niepokojem zwracała się jego dusza.
-
Jestem już człowiek zmęczony i schorzały - mówił władca - i gdyby nie
troska o twój młodociany wiek i przyszłość państwa, dziś jeszcze prosiłbym
wiecznie żyjących przodków, aby mnie odwołali do swej chwały. Lecz z każdym
dniem jest mi ciężej, i dlatego, Ramzesie, zaczniesz już podzielać ze mną
brzemię władzy. Jak kokosz uczy swoje pisklęta wyszukiwać ziarn i chronić się
przed jastrzębiem, tak ja nauczę ciebie pełnej trudów sztuki rządzenia pań-
stwem i śledzenia obrotów nieprzyjaciół. Obyś z czasem padł na nich jak orzeł
na płoche ku- ropatwy!
Łódź królewska i jej strojny orszak
przybiły pod pałac. Strudzony pan wsiadł do lektyki, a w tej chwili do następcy
zbliżył się Herhor.
-
Pozwól, dostojny książę - odezwał się - abym był pierwszym z tych,
którzy radują się twoim wyniesieniem. Obyś z równym szczęściem przewodził
wojskom, jak rządził najważ- niejszą prowincją państwa na chwałę Egiptu.
Ramzes mocno
uścisnął mu rękę.
- Tyś to zrobił, Herhorze? - spytał.
- To ci się należało - odparł minister.
- Masz moją wdzięczność i
przekonasz się, że jest coś warta.
-
Jużeś mnie wynagrodził mówiąc tak - odpowiedział Herhor. Książę chciał odejść, Herhor jeszcze go zatrzymał.
-
Małe słówko - rzekł. - Ostrzeż, następco, jedną z twych kobiet, Sarę,
ażeby nie śpiewała pieśni religijnych.
A gdy Ramzes
patrzył na niego zdziwiony, dodał:
- Wtedy, podczas przejażdżki
na Nilu, dziewczyna ta śpiewała nasz najświętszy hymn, któ- rego ma prawo
słuchać tylko faraon i arcykapłani. Biedne dziecko mogło ciężko odpokutować za
swoją umiejętność śpiewu i niewiadomość o tym, co śpiewa.
- Więc ona popełniłaby
bluźnierstwo?... - spytał zmieszany książę.
-
Mimowolne - odpowiedział arcykapłan. - Na szczęście tylko ja słyszałem
i sądzę, że między tą pieśnią i naszym hymnem jest podobieństwo bardzo odległe.
W każdym razie niech jej już nigdy nie powtarza.
-
No i powinna się oczyścić - wtrącił książę. - Czy dość będzie dla
cudzoziemki, jeżeli ofiaruje świątyni Izydy trzydzieści krów?...
-
Owszem, niech ofiaruje - odparł Herhor z lekkim grymasem. - Bogowie nie
obrażają się za dary...
- Ty zaś, szlachetny panie -
mówił Ramzes - racz przyjąć cudowną tarczę, którąm dostał od mego świętego dziada...
- Ja?... tarczę Amenhotepa?...
- zawołał wzruszony minister. - Czyliżem jej
godzien?...
- Mądrością dorównywasz memu
dziadowi, a stanowiskiem dorównasz.
Herhor milcząc złożył głęboki
ukłon. Owa złota tarcza wysadzona drogimi kamieniami, oprócz wielkiej wartości
pieniężnej, miała jeszcze znaczenie amuletu; była więc królewskim darem.
Ale bardziej doniosłe znaczenie
miały słowa księcia, że - Herhor stanowiskiem dorówna Amenhotepowi. Amenhotep
był teściem faraona... Czyby następca już zdecydował się poślu- bić córkę jego,
Herhora?...
Było to ulubione marzenie ministra
i królowej Nikotris. Trzeba jednak przyznać, że Ramzes mówiąc o przyszłych
dostojeństwach Herhora bynajmniej nie myślał o żenieniu się z jego córką, lecz
- o daniu mu nowych urzędów, których było pełno w świątyniach i przy dwo- rze.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Od dnia kiedy został namiestnikiem
Dolnego Egiptu, zaczęło się dla Ramzesa życie nie- słychanie uciążliwe, jakiego
nie domyślał się nawet, pomimo że urodził się i wyrósł wśród królewskiego
dworu.
Wprost tyranizowano go, a
katami byli interesanci różnych gatunków i rozmaitych klas społecznych. Już w
pierwszym dniu, na widok tłumu ludzi, którzy, cisnąc się i popychając,
mimowolnie wydeptywali mu trawniki, łamali drzewa, nawet psuli mur otaczający,
następca do swej willi zażądał warty. Ale trzeciego dnia musiał uciec ze swego
domu, w obręb właści- wego pałacu, gdzie z powodu gęstej straży, a nade
wszystko wysokich murów, dostęp dla zwykłych ludzi był utrudniony.
W ciągu dekady, poprzedzającej
wyjazd, przed oczyma Ramzesa przesunęli się przedsta- wiciele całego Egiptu,
jeżeli nie całego ówczesnego świata. Najpierwej puszczano wielkich. Więc
przychodzili pozdrawiać go: arcykapłani świątyń, ministrowie, posłowie feniccy,
grec- cy, żydowscy, asyryjscy, nubijscy, których nawet ubiorów nie mógł
spamiętać. Dalej szli na- czelnicy sąsiednich nomesów, sędziowie, pisarze,
wyżsi oficerowie korpusu Menfi i posiada- cze ziemscy.
Ludzie ci nie żądali niczego,
wypowiadali tylko swoją radość. Ale książę, słuchając ich od rana do południa i
od południa do wieczora, czuł zamęt w głowie i drżenie we wszystkich członkach.
Potem przyszli reprezentanci
niższych klas z darami: kupcy ze złotem, bursztynem, zagra- nicznymi tkaninami,
pachnidłami i owocami. Potem bankierzy i wypożyczający na procenta. Dalej -
architekci z planami nowych budowli, rzeźbiarze z projektami posągów i
płaskorzeźb, kamieniarze, fabrykanci naczyń glinianych, stolarze zwyczajni i
ozdobni, kowale, giserzy, garbarze, winiarze, tkacze, nawet paraszytowie,
którzy otwierali ciała zmarłych.
Jeszcze nie skończyła się
procesja hołdowników, a już nadciągnęła armia proszących. In- walidzi, wdowy i
sieroty po oficerach domagali się pensji; szlachetni panowie - dworskich
urzędów dla synów. Inżynierowie przynosili projekta nowych sposobów irygacji,
lekarze środki przeciw wszelkim chorobom, wróżbici horoskopy. Krewni więźniów
podawali prośby o zmniejszenie kary, skazani na śmierć o darowanie życia,
chorzy błagali, aby następca do- tknął ich lub udzielił im swej śliny.
Zgłaszały się wreszcie piękne
kobiety tudzież matki dorodnych córek, pokornie i natrętnie prosząc, aby
namiestnik przyjął je do swego domu. Niektóre oznaczały wysokość żądanej
pensji, zachwalały swoje dziewictwo i talenta.
Po dziesięciu dniach
przypatrywania się co chwilę nowym osobom i twarzom i wysłuchi- wania próśb,
które zaspokoić mógłby chyba majątek całego świata i boska potęga, książę
Ramzes wyczerpał się. Nie mógł sypiać, był tak rozdrażniony, że irytował go
brzęk muchy, i chwilami nie rozumiał: o czym mówią do niego.
W tym położeniu znowu Herhor
przyszedł mu z pomocą. Możnym kazał zapowiedzieć, że książę już nie przyjmuje
interesantów, a na lud, który, mimo kilkakrotnych wezwań do rozej- ścia się,
wciąż czekał, wysłał kompanię numidyjskich żołnierzy z kijami. Tym udało się
bez porównania łatwiej aniżeli Ramzesowi zadowolić ludzką pożądliwość. Zanim
bowiem minęła godzina, interesanci znikli z placu niby mgła, a ten i ów przez
parę dni następnych okładał wodą głowę lub inną rozbitą część ciała.
Po tej próbie piastowania
najwyższej władzy książę uczuł głęboką wzgardę dla ludzi i wpadł w apatię. Dwa
dni leżał na kanapie, z rękoma pod głową, bezmyślnie patrząc w sufit. Już nie
dziwił się, że jego świątobliwy ojciec przepędza czas pod ołtarzami bogów, lecz
nie mógł pojąć, jakim sposobem Herhor daje sobie radę z nawałem podobnych
interesów, które, jak burza, nie tylko przewyższają siły człowieka, lecz nawet
mogą zmiażdżyć.
„W jaki sposób przeprowadzić tu
swoje plany, jeżeli tłum interesantów pęta naszą wolę, pożera myśli, wypija
krew?... Po dziesięciu dniach jestem chory, po roku chybabym ogłu- piał!... Na
tym urzędzie niepodobna robić żadnych projektów, lecz po prostu bronić się od
szaleństwa...”
Był tak zatrwożony
bezsilnością na stanowisku władcy, że - wezwał Herhora i jękliwym głosem
opowiedział mu swoje strapienie.
Mąż stanu z uśmiechem słuchał
biadań młodego sternika nawy państwowej, wreszcie rzekł:
-
Czy wiesz, panie, że ten ogromny pałac, w którym mieszkamy, wzniósł
tylko jeden bu- downiczy, imieniem Senebi, i w dodatku - umarł przed
ukończeniem go?..
A z pewnością zrozumiesz: dlaczego
wiecznie żyjący ten architekt mógł wykonać swój plan, nigdy nie zmęczywszy się
i zawsze mając wesoły umysł.
- Ciekawym?...
- Oto on sam nie robił
wszystkiego; nie ciosał belek i kamieni, nie wygniatał cegły, nie no- sił jej
na rusztowania, nie układał i nie spajał. On tylko wymalował plan, a jeszcze i
do tego miał pomocników.
Ty zaś, książę, wszystko chciałeś
wykonać sam; sam wysłuchać i załatwić wszelkie intere- sa. To przechodzi
człowiecze siły.
- Jakże miałem robić inaczej,
jeżeli między proszącymi znajdowali się niewinnie pokrzyw- dzeni albo zasługa
nie wynagrodzona? Przecież fundamentem państwa jest sprawiedliwość - odparł następca.
-
Ilu książę możesz wysłuchać dziennie bez zmęczenia? - spytał Herhor.
- No... dwudziestu...
-
Toś szczęśliwy. Ja słucham najwyżej sześciu lub dziesięciu, lecz nie są
nimi interesanci, tylko - wielcy pisarze, nadzorcy i ministrowie. Każdy z nich nie donosi mi drobiazgów, lecz rzeczy
najważniejsze, jakie dzieją się: w armii, w dobrach faraona, w sprawach
religijnych, w sądach, w nomesach, w ruchach Nilu. Dlatego zaś nie donoszą mi
błahostek, że każdy z nich, zanim przyszedł do mnie, musiał wysłuchać
dziesięciu pisarzy mniejszych. Każdy mniejszy pisarz i dozorca zebrał
wiadomości od dziesięciu podpisarzy i poddozorców, a tamci znowu wysłuchali
raporty od dziesięciu niższych urzędników.
Tym sposobem ja i jego
świątobliwość, rozmawiając tylko z dziesięcioma ludźmi dziennie, wiemy, co
ważnego stało się w stu tysiącach punktów kraju i świata.
Komentarze
Prześlij komentarz