- w Nilu...
- Ależ Egipt nie może wyrzec
się wpływu na Fenicją! - przerwał z wybuchem
Herhor.
- Gdyby się nie wyrzekł, sam
przygotowałby własną zgubę - mówił Chaldejczyk. - Zresztą, powtarzam słowa
najwyższego kolegium: „Powiedz Egiptowi - nakazywali bracia z Babilonu
-
ażeby na dziesięć lat przytulił się do swej ziemi jak kuropatwa, bo
czyha na niego jastrząb złych losów. Powiedz, że my, Chaldejczycy, nienawidzimy Asyryjczyków bardziej niż Egip-
cjanie, gdyż znosimy ciężar ich władzy; lecz mimo to zalecamy Egiptowi pokój z
tym ludem krwiożerczym. Dziesięć lat - mały to przeciąg czasu, po którym
możecie nie tylko odzyskać dawne pozycje, ale i nas ocalić”.
- To prawda! - rzekł Mefres.
- Rozważcie tylko - ciągnął
Chaldejczyk. - Jeżeli Asyria z wami będzie prowadziła wojnę, pociągnie Babilon,
który brzydzi się wojną, wyczerpie wasze bogactwa i zatrzyma pracę mą- drości.
Choćbyście nie ulegli, kraj wasz na długie lata będzie zniszczony i straci nie
tylko dużo ludności, ale i te ziemie urodzajne, które bez waszych starań piasek
zasypałby w ciągu roku.
- To rozumiemy - wtrącił
Herhor - i dlatego nie myślimy zaczepiać Asyrii. Ale Fenicja...
-
Cóż wam szkodzi - mówił Beroes - że asyryjski rozbójnik ściśnie
fenickiego złodzieja? Na tym zyskają nasi i wasi kupcy. A jeżeli zechcecie
posiadać Fenicjan. pozwólcie, ażeby osiedlali się na waszych brzegach. Jestem
pewny że najbogatsi z nich i najzręczniejsi uciekną spod władzy Asyryjczyków.
-
Cóż by się stało z naszą flotą, gdyby Asyria osiedliła się w Fenicji? - pytał Herhor.
-
Nie jest to naprawdę wasza flota, tylko fenicka - odparł Chaldejczyk.
-
Gdy więc zabraknie wam tyryjskich i sydońskich statków, zaczniecie
budować własne i ćwiczyć Egipcjan w sztuce żeglarskiej. Jeżeli będziecie mieli
rozum i dzielny charakter, wy- drzecie
Fenicjanom handel na całym zachodzie...
Herhor machnął
ręką.
- Powiedziałem, co mi kazano -
rzekł Beroes - a wy czyńcie, co wam się podoba. Lecz pa- miętajcie, że ciąży
nad wami dziesięć lat złowrogich.
-
Zdaje mi się, święty mężu - wtrącił Pentuer - że mówiłeś i o klęskach
wewnętrznych, ja- kie grożą Egiptowi
w przyszłości. Co to będzie?... jeżeli raczysz odpowiedzieć słudze twemu.
- O to nie pytajcie mnie. Te
rzeczy lepiej powinniście znać aniżeli ja, człowiek obcy. Prze- zorność odkryje
wam chorobę a doświadczenie poda lekarstwa.
-
Lud jest strasznie uciskany przez wielkich - szepnął Pentuer.
- Pobożność upadła!... - rzekł Mefres.
- Jest wielu ludzi, którzy
wzdychają do wojny za granicą - dodał Herhor. - Ja zaś od dawna widzę, że jej
prowadzić nie możemy. Chyba za dziesięć lat...
- Więc zawrzecie traktat z
Asyrią? - spytał Chaldejczyk.
-
Amon, który zna moje serce - mówił Herhor - wie, jak mi podobny traktat
jest obmierz- ły... Tak jeszcze nie dawno nędzni Asyryjczycy płacili nam
daniny!... Lecz jeżeli ty, ojcze święty, i najwyższe kolegium mówicie, że losy
są przeciwko nam, musimy zawrzeć traktat...
- Prawda, że musimy!... -
dodał Mefres.
-
W takim razie zawiadomcie kolegium w Babilonie o postanowieniu, a oni
sprawią, że król Assar przyszle do was poselstwo. Ufajcie mi, że układ ten jest
bardzo korzystny: bez wojny zwiększacie swoje posiadłości!... Wreszcie -
rozmyślało nad nim nasze kolegium ka-
płańskie.
-
Oby spadły na was wszelkie błogosławieństwa: dostatki, władza i mądrość
- rzekł Me- fres. - Tak, trzeba dźwignąć nasz stan kapłański, a ty święty mężu
Beroesie, pomożesz nam.
-
Trzeba nade wszystko ulżyć nędzy ludu - wtrącił Pentuer.
- Kapłani... lud!... - mówił
jakby do siebie Herhor.
-
Tu przede wszystkim trzeba powściągnąć tych, którzy pragną wojny...
Prawda, że jego świątobliwość faraon jest za mną, i zdaje mi się, żem pozyskał
niejaki wpływ na serce dostoj- nego następcy (oby żyli wiecznie!). Ale Nitager,
któremu wojna jest potrzebna jak rybie wo- da... Ale naczelnicy wojsk
najemnych, którzy dopiero podczas wojny coś znaczą u nas... Ale nasza
arystokracja, która myśli, że wojna spłaci fenickie długi, a im przyniesie majątek.
- Tymczasem rolnicy upadają
pod nawałem prac, a robotnicy publiczni burzą się z powodu zdzierstwa
przełożonych - wtrącił Pentuer.
- Ten zawsze swoje! - mówił
zadumany Herhor.
- Myśl ty sobie, Pentuerze, o chłopach i robotnikach, ty, Mefresie, o
kapłanach. Nie wiem, co wam się uda zrobić, ale ja - przysięgam, że gdyby mój
własny syn pchał Egipt do wojny, zetrę własnego syna.
-
Tak uczyń - rzekł Chaldejczyk. - Zresztą, kto chce, niech toczy wojnę,
byle nie w tych stronach, gdzie można zetknąć się z Asyrią.
Na tym posiedzenie zakończyło
się. Chaldejczyk włożył szarfę na ramię i zasłonę na twarz, Mefres i Herhor stanęli po obu
stronach jego, a za nimi Pentuer, wszyscy zwróceni do ołtarza.
Gdy Beroes skrzyżowawszy ręce
na piersiach szeptał, w podziemiu zaczął się znowu nie- pokój i było słychać
niby daleki zgiełk, który zdziwił asystentów. Wówczas mag odezwał się głośno:
- Baralanensis, Baldachiensis,
Paumachiae, wzywam was, abyście byli świadkami naszych układów i wspierali
nasze zamiary...
Rozległ się dźwięk trąb tak wyraźny,
że Mefres schylił się do ziemi, Herhor obejrzał się zdziwiony, a Pentuer
ukląkł, zaczął drżeć i zasłonił uszy. Purpurowa kotara na ołtarzu za- chwiała
się, a jej fałdy przybrały taką formę, jak gdyby spoza niej chciał wyjść
człowiek.
- Bądźcie świadkami - wołał
zmienionym głosem Chaldejczyk - niebieskie i piekielne mo- ce. A kto by nie
dotrzymał umowy albo zdradził jej tajemnicę, niech będzie przeklęty...
- Przeklęty!...” - powtórzył
jakiś głos.
- „I zniszczony...”
- „I zniszczony...”
- W tym widzialnym i tamtym niewidzialnym życiu. Przez niewysłowione
imię Jehowa, na dźwięk którego ziemia drży, morze cofa się, ogień gaśnie,
rozkładają się elementy natury...
W jaskini zapanowała formalna
burza. Dźwięki trąb mięszały się z odgłosem jakby dale- kich piorunów. Zasłona
ołtarza prawie poziomo uniosła się i poza nią,
wśród migotliwych błyskawic, ukazały się dziwne twory, na poły ludzkie, na poły
roślinne i zwierzęce, skłębione i pomięszane.
Nagle wszystko ucichło i Beroes z
wolna wzniósł się w powietrze, ponad głowy trzech asystujących kapłanów.
O godzinie ósmej z rana harrańczyk
Phut wrócił do fenickiego zajazdu „Pod Okrętem”, gdzie już znalazły się jego
worki i skrzynia zabrana przez złodziei. Zaś kilka minut po nim przyszedł
zaufany sługa Asarhadona, którego gospodarz zaprowadził do piwnicy i krótko
spytał:
- Cóż?...
- Byłem przez całą noc -
odparł sługa - na placu, gdzie jest świątynia Seta. Około dziesiątej wieczorem,
z ogrodu, który leży o pięć posesji dalej aniżeli dom „Zielonej Gwiazdy, wyszło
trzech kapłanów. Jeden z nich, z czarną brodą i włosami, skierował swoje stopy
przez plac, do świątyni Seta. Pobiegłem
za nim, ale zaczęła padać mgła i zginął mi z oczu. Czy wrócił pod
„Zieloną Gwiazdç”” i kiedy - nie
wiem.
Gospodarz zajazdu wysłuchawszy
sprawozdania stuknął się w czoło i zaczął mruczeć do siebie:
- Więc mój harrańczyk, jeżeli
ubiera się w strój kapłana i chodzi do świątyni, musi być ka- płanem. A jeżeli
nosi brodę i włosy, musi być kapłanem chaldejskim. A jeżeli po kryjomu widuje
się z tutejszymi kapłanami, więc jest w tym jakieś szelmostwo. Nie powiem o tym
policji, bo mógłbym złapać się. Ale zawiadomię którego z wielkich Sydończyków,
bo może być w tym interes do zrobienia, jeżeli nie dla mnie, to dla naszych.
Niedługo wrócił inny po- słaniec. Asarhadon i z tym zeszedł do piwnicy i usłyszał
następną relację:
- Przez całą noc stałem
naprzeciw domu pod „Zieloną Gwiazdą”. Harrańczyk tam był, upił się i wyrabiał
takie krzyki, że aż policjant upominał odźwiernego...
- Hę?.. - spytał gospodarz. -
Harrańczyk był pod „Zieloną Gwiazdą” przez całą noc i ty go widziałeś`?....
-
I nie tylko ja, ale policjant...
Asarhadon sprowadził pierwszego
sługę i każdemu z nich kazał powtórzyć jego opowia- danie. Powtórzyli wiernie,
każdy swoje. Z czego wynikło, że Phut harrańezyk przez całą noc bawił się pod
„Zieloną Gwiazdą” ani na chwilę nie opuszczając jej, a jednocześnie - że póź-
nym wieczorem szedł do świątyni Seta, z której nie wracał.
-
O!... - mruczał Fenicjanin - w tym wszystkim kryje się bardzo wielkie
szelmostwo. Mu-
szę czym prędzej
zawiadomić starszych gminy fenickiej, że ten Chetyjczyk umie bywać jed-
nocześnie w dwóch miejscach. Zarazem poproszę go, ażeby wyniósł się z mego
zajazdu. Nie
lubię takich,
którzy mają dwie postacie: jedną swoją, drugą na zapas. Bo taki człowiek jest
albo wielki złodziej, albo czarownik, albo spiskowiec.
Ponieważ Asarhadon lękał się tych
rzeczy, więc przeciw czarom zabezpieczył się modli- twami do wszystkich bogów,
jacy ozdabiali jego szynkownię. Potem pobiegł do miasta, gdzie zawiadomił o
fakcie starszego gminy fenickiej i starszego cechu złodziei. Nareszcie wróciw-
szy do domu wezwał dziesiętnika policji i oświadczył mu, że Phut może być
człowiekiem niebezpiecznym. W końcu zażądał od harrańczyka, ażeby opuścił jego
zajazd, któremu nie przynosi zysków, tylko podejrzenia i straty.
Phut chętnie zgodził się na
propozycją i oświadczył gospodarzowi, że jeszcze dzisiejszego wieczora odpłynie
do Tebów.
„Bodajżeś stamtąd nie wrócił!... -
pomyślał gościnny gospodarz. - Bodajeś zgnił w kopal- niach albo wpadł do rzeki
na pastwę krokodylom”.
* Planeta Jowisz.
** Planeta Saturn.
*** Zaklęcia magów
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
PIERWSZY
Podróż księcia następcy zaczęła
się w najpiękniejszej porze roku, w miesiącu Famenut (koniec grudnia, początek
stycznia).
Woda spadła do połowy
wysokości, odsłaniając coraz nowe płaty ziemi. Od Tebów pły- nęły do morza
mnogie tratwy z pszenicą; w Dolnym Egipcie zbierano koniczynę i senes. Drzewa
pomarańczowe i granaty okryły się kwiatami, a na polach siano: łubin, len,
jęczmień, bób, fasolę, ogórki i inne rośliny ogrodowe.
Odprowadzony do przystani
memfijskiej przez kapłanów, najwyższych urzędników pań- stwa, gwardię jego
świątobliwości faraona i tłumy ludu, książę namiestnik, Ramzes, wszedł do
złocistej barki około dziesiątej rano. Pod pomostem, na którym stały kosztowne
namioty, dwudziestu żołnierzy robiło wiosłami; zaś pod masztem i na obu końcach
łodzi zajęli miejsca najlepsi inżynierowie wodni. Jedni pilnowali żagla, drudzy
komenderowali wioślarzami, inni nadawali kierunek statkowi.
Ramzes zaprosił do swej barki
najczcigodniejszego arcykapłana Mefresa i świętego ojca Mentezufisa, którzy
mieli mu towarzyszyć w podróży i pełnieniu władzy. Wezwał też dostoj- nego
nomarchę Memfisu, który księcia odprowadzał do granic swojej prowincji.
Na kilkaset kroków przed
namiestnikiem płynął piękny statek dostojnego Otoesa, który był nomarchą Aa,
prowincji sąsiadującej z Memfisem. Zaś za księciem uszykowały się niezliczo- ne
statki, zajęte przez dwór, kapłanów, oficerów i urzędników.
Żywność i służba odjechały
wcześniej. Nil do Memfisu płynie między dwoma pasmami gór. Dalej góry skręcają
na wschód i zachód, a rzeka dzieli się na kilka ramion, których wody toczą się
ku morzu przez wielką równinę.
Gdy statek odbił od przystani,
książę chciał porozmawiać z arcykapłanem Mefresem. W tej chwili jednak zerwał
się taki okrzyk tłumu, że następca musiał wyjść spod namiotu i ukazać się
ludowi.
Lecz wrzawa zamiast zmniejszyć
się rosła. Na obu brzegach stały i wciąż zwiększały się tłumy półnagich
wyrobników lub odzianych w świąteczne szaty mieszczan. Bardzo wielu miało
wieńce na głowach, prawie wszyscy zielone gałązki w rękach. Niektóre grupy
śpiewa- ły, wśród innych rozlegał się łoskot bębnów i dźwięki fletów.
Gęsto ustawione wzdłuż rzeki
żurawie z kubłami próżnowały. Natomiast krążył po Nilu rój drobnych czółenek, których osady rzucały
kwiaty pod barkę następcy. Niektórzy sami skakali w wodę i płynęli za książęcym statkiem.
„Ależ oni tak
mnie pozdrawiają jak jego świątobliwość!...” - pomyślał książę.
I wielka duma opanowała jego
serce na widok tylu strojnych statków, które mógł zatrzy- mać jednym
skinieniem, i tych tysięcy ludzi, którzy porzucili swoje zajęcia i narażali się
na kalectwo, nawet na śmierć, byle spojrzeć w jego boskie oblicze.
Szczególniej
upajał Ramzesa niezmierny krzyk tłumu nie ustający ani na chwilę. Krzyk ten napełniał mu piersi, uderzał do głowy,
podnosił go. Zdawało się księciu, że gdyby skoczył z pomostu, nawet nie
dosięgnąłby wody, bo zapał ludu porwałby go i uniósł ku niebu jak ptaka. Statek nieco zbliżył się ku lewemu
brzegowi, postacie tłumu zarysowały się wyraźniej i książę spostrzegł coś,
czego się nie spodziewał. Podczas gdy pierwsze szeregi ludu klaskały i
śpiewały, w dalszych widać było kije, gęsto i szybko spadające
na niewidzialne grzbiety.
Ździwiony namiestnik zwrócił się do nomarchy Memfisu.
-
Spojrzyj no, wasza dostojność... Tam kije są w robocie?... Nomarcha
przysłonił ręką oczy, szyja poczerwieniała
mu...
-
Wybacz, najdostojniejszy panie, ale ja źle widzę...
-
Biją... z pewnością biją - powtarzał
książę.
-
To jest możliwe - odparł nomarcha. - Zapewne policja schwytała bandę złodziei...
Niezbyt zadowolony następca
poszedł na tył statku, między inżynierów, którzy nagle skrę- cili ku środkowi
rzeki, i z tego punktu spojrzał ku Memfsowi.
Brzegi w górze Nilu były prawie
puste, czółenka znikły, żurawie czerpiące wodę praco- wały, jak gdyby nic nie
zaszło.
- Już skończyła się
uroczystość?... - zapytał książę jednego z inżynierów, wskazując w gó- rę rzeki.
- Tak... Ludzie wrócili do
roboty - odparł inżynier.
- Bardzo prędko !...
- Muszą odzyskać czas stracony
- rzekł nieostrożnie inżynier.
Następca drgnął i bystro spojrzał
na mówiącego. Lecz wnet uspokoił się i wrócił pod na- miot. Okrzyki nic go już
nie obchodziły. Był pochmurny i milczący. Po wybuchu dumy uczuł pogardę dla
tłumu, który tak prędko przechodzi od zapału do żurawi czerpiących błoto.
W tej okolicy Nil zaczyna dzielić
się na odnogi. Statek naczelnika nomesu Aa skręcił ku zachodowi i po godzinnej
jeździe przybił do brzegu. Tłumy były jeszcze liczniejsze aniżeli pod Memfisem.
Ustawiono mnóstwo słupów z chorągwiami i bram triumfalnych owiniętych zielenią.
Między ludem coraz częściej można było napotkać obce twarze i ubiory.
Gdy książę wysiadł na ląd,
zbliżyli się kapłani z baldachimem, a dostojny nomarcha Otoes rzekł do niego:
-
Bądź pozdrowiony, namiestniku boskiego faraona, w granicach nomesu Aa.
Na znak ła- ski swej, która jest dla nas niebieską rosą, chciej złożyć ofiarę
bogu Ptah, naszemu patronowi, i przyjmij pod swoją opiekę i władzę ten nomes z
jego świątyniami, urzędnikami, ludem, by- dłem,
zbożem i wszystkim, co się tu znajduje.
Następnie zaprezentował mu grupę
młodych elegantów, pachnących, uróżowanych, ubra- nych w szaty haftowane
złotem. Byli to bliżsi i dalsi krewni nomarchy, miejscowa arystokra- cja.
Ramzes
przypatrzył im się z uwagą.
-
Aha! - zawołał. - Zdawało mi się, że czegoś brakuje tym panom, i już
widzę. Oni nie mają peruk...
-
Ponieważ ty, najdostojniejszy książę, nie używasz peruki, więc i nasza
młodzież ślubo- wała sobie nie nosić tego stroju - odparł nomarcha.
Po tym objaśnieniu jeden z młodych ludzi stanął za księciem z
wachlarzem, drugi z tarczą, trzeci z włócznią i rozpoczął się pochód. Następca
szedł pod baldachimem, przed nim kapłan z puszką, w której paliły się kadzidła
- wreszcie kilka młodych dziewcząt rzucających róże na ścieżkę, którą książę
miał przechodzić.
Lud w świątecznych strojach, z
gałązkami w rękach, tworzył szpaler i krzyczał, śpiewał lub padał na twarz
przed następcą faraona, ale książę spostrzegł że mimo głośnych oznak ra- dości
twarze są martwe i zakłopotane. Zauważył też, że tłum jest podzielony na grupy,
który- mi dyrygują jacyś ludzie, i że uciecha odbywa się na komendę. I znowu
uczuł w sercu chłód pogardy dla tego motłochu, który nawet cieszyć się nie umie.
Z wolna orszak zbliżył się do
murowanej kolumny, która odgraniczała nomes Aa od nome- su memfijskiego. Na
kolumnie z trzech stron znajdowały się napisy do- tyczące: rozległości,
ludności i liczby miast prowincji z czwartej strony stał posąg bożka Ptah,
okręconego od stóp do piersi w powijaki, w zwykłym czepcu na głowie, z laską w
ręku.
Jeden z kapłanów podał księciu
złotą łyżkę z płonącym kadzidłem. Następca odmawiając przepisane modlitwy
wyciągnął kadzielnicę na wysokość oblicza bóstwa i kilkakrotnie nisko się
skłonił.
Okrzyki ludu i kapłanów wzmogły
się jeszcze bardziej, choć między arystokratyczną mło- dzieżą widać było
uśmieszki i drwinki. Książę, który od czasu pogodzenia się z Herhorem okazywał
wielki szacunek bogom i kapłanom, lekko zmarszczył brwi i w jednej chwili mło-
dzież zmieniła postawę. Wszyscy spoważnieli, a niektórzy upadli na twarz przed
kolumną.
„Zaprawdę! - pomyślał książę -
ludzie szlachetnego urodzenia lepsi są aniżeli ten mo- tłoch... Cokolwiek
czynią, sercem czynią, nie jak ci, którzy wrzeszcząc na moją cześć radzi by jak
najprędzej wrócić do swoich obór i warsztatów...”
Teraz, lepiej niż kiedykolwiek,
zmierzył odległość, jaka istniała pomiędzy nim i prostaka- mi. I zrozumiał, że
tylko arystokracja jest klasą, z którą łączy go wspólność uczuć. Gdyby nagle
znikli ci strojni młodzieńcy i piękne kobiety, których płonące spojrzenia
śledzą każdy jego ruch, ażeby natychmiast służyć mu i spełniać rozkazy, gdyby
ci znikli, książę wśród nie- zliczonych tłumów ludu czułby się samotniejszym
aniżeli w pustyni.
Ośmiu Murzynów przyniosło lektykę
ozdobioną nad baldachimem strusimi piórami i ksią- żę wsiadłszy w nią udał się
do stolicy nomesu, Sochem, gdzie zamieszkał w rządowym pała- cu.
Pobyt Ramzesa w tej prowincji,
o kilka mil zaledwie oddalonej od Memfisu, ciągnął się miesiąc. Cały zaś ten
czas upłynął mu na przyjmowaniu próśb, odbieraniu hołdów, prezenta- cjach
urzędników i ucztach.
Uczty odbywały się podwójne:
jedne w pałacu, w których przyjmowała udział arystokra- cja, drugie - w
dziedzińcu zewnętrznym, gdzie pieczono całe woły, zjadano setki sztuk chleba i
wypijano setki dzbanów piwa. Tu raczyła się służba książęca i niżsi urzędnicy
nomesu.
Ramzes podziwiał hojność
nomarchy i przywiązanie wielkich panów, którzy dniem i nocą otaczali
namiestnika, czujni na każde jego skinienie i gotowi spełniać rozkazy.
Nareszcie, zmęczony zabawami,
książę oświadczył dostojnemu Otoesowi, że chce bliżej poznać gospodarstwo
prowincji. Taki bowiem otrzymał rozkaz od jego świątobliwości fara- ona.
Życzeniu stało się zadość.
Nomarcha poprosił księcia, aby usiadł do lektyki, niesionej tyl- ko przez dwu
ludzi, i z wielkim orszakiem zaprowadził go do świątyni bóstwa Hator. Tam
orszak został w przysionku, a nomarcha kazał tragarzom wnieść księcia na szczyt
jednego z pylonów i sam mu towarzyszył.
Ze szczytu sześciopiętrowej
wieży, skąd kapłani obserwowali niebo i za pomocą koloro- wych chorągwi
porozumiewali się z sąsiednimi świątyniami w Memfis, Athribis i Anu, wzrok
ogarniał w kilkumilowym promieniu prawie całą prowincję. Z tego też miejsca
dostojny Oto- es pokazywał księciu: gdzie leżą pola i winnice faraona, który
kanał oczyszcza się obecnie, która tama ulega naprawie, gdzie znajdują się
piece do topienia brązu, gdzie spichrze królew- skie, gdzie bagna zarośnięte
lotosem i papirusem, które pola zostały zasypane piaskiem i tak dalej.
Ramzes był zachwycony pięknym
widokiem i gorąco dziękował Otoesowi za doznaną przyjemność. Lecz gdy wrócił do
pałacu i wedle rady ojca zaczął notować wrażenia, przeko- nał się, że jego
wiadomości o ekonomicznym stanie nomesu Aa nie rozszerzyły się. Po paru dniach
znowu zażądał od Otoesa wyjaśnień dotyczących administracji prowincją. Wówczas
dostojny pan kazał zgromadzić się wszystkim urzędnikom i przedefilować przed
księciem, który w głównym dziedzińcu siedział na wzniesieniu.
Więc przesuwali się około
namiestnika wielcy i mali podskarbiowie, pisarze od zbóż, wi- na, bydła i
tkanin. Naczelnicy mularzy i kopaczy, inżynierowie lądowi i wodni, lekarze róż-
nych chorób, oficerowie pułków robotniczych, pisarze policji, sędziowie, dozorcy
więzień nawet paraszytowie i oprawcy. Po nich dostojny nomarcha przedstawił
Ramzesowi jego wła- snych urzędników tej prowincji. Książę zaś z niemałym
zdziwieniem dowiedział się, że w nomesie Aa i mieście Sochem posiada: osobnego
wożnicę, łucznika, nosiciela tarczy, włóczni i topora, kilkunastu lektykarzy,
paru kucharzy, podczaszych, fryzjerów i wielu innych służeb- ników,
odznaczających się przywiązaniem i wiernością, choć Ramzes wcale ich nie znał i
nawet nie słyszał ich nazwisk.
Zmęczony i znudzony jałowym
przeglądem urzędników, książę upadł na duchu. Przerażała go myśl, że on nic nie
pojmuje, że więc jest niezdolny do kierowania państwem. Lecz nawet przed samym
sobą lękał się przyznać do tego.
Bo jeżeli nie potrafi rządzić
Egiptem, a inni poznają się na tym, co mu pozostanie?... Tylko śmierć. Ramzes
czuł, że poza tronem nie ma dla niego szczęścia, że bez władzy - nie mógłby
istnieć.
Lecz gdy parę dni odpoczął, o
ile można było odpocząć w chaosie dworskiego życia, zno- wu wezwał do siebie
Otoesa i rzekł mu:
-
Prosiłem waszą dostojność, ażebyś mnie wtajemniczył w rządy swego
nomesu. Zrobiłeś tak: pokazałeś mi kraj i urzędników, ale ja jeszcze nic nie
wiem. Owszem, jestem jak czło- wiek w podziemiach naszych świątyń, który widzi
dokoła siebie tyle dróg, że w końcu nie może wyjść na świat.
Nomarcha
zafrasował się.
-
Co mam robić?.. - zawołał. - Czego chcesz ode mnie, władco?... Rzeknij
tylko słowo, a oddam ci mój urząd, majątek, nawet głowę.
A widząc, że
książę przyjmuje łaskawie te zapewnienia, prawił dalej.:
-
W czasie podróży widziałeś lud tego nomesu. Powiesz, że nie byli
wszyscy. Zgoda. Ka- żę, aby wyszła cała ludność, a jest jej: mężów, kobiet,
starców i dzieci około dwustu tysięcy sztuk. Z wierzchołka pylonu raczyłeś
oglądać nasze terytorium. Lecz jeżeli pragniesz, może- my z bliska obejrzeć
każde pole, każdą wieś i ulice miasta Sochem.
Nareszcie pokazałem ci
urzędników między którymi, prawda, że brakowało najniższych. Ale wydaj rozkaz,
a wszyscy staną jutro przed twoim obliczem i będą leżeli na brzuchach swych.
Cóż mam więcej
uczynić?... odpowiedz, najdostojniejszy panie!...
-
Wierzę ci, że jesteś najwierniejszy - odparł książę. - Objaśnij mi więc
dwie rzeczy: jedną
-
dlaczego zmniejszyły się dochody jego świątobliwości faraona, drugą -
co ty sam robisz w nomesie?...
Otoes zmięszał
się, a książę prędko dodał:
- Chcę wiedzieć: co tu robisz
i jakimi sposobami rządzisz, gdyż jestem młody i dopiero za- czynam rządy...
- Ale masz mądrość starca! -
szepnął nomarcha.
-
Godzi się więc - mówił książę - ażebym ja wypytywał doświadczonych, a
ty żebyś mi udzielał nauk.
- Wszystko pokażę waszej
dostojności i opowiem - rzekł Otoes. - Ale trzeba nam wydostać się w miejsce,
gdzie nie ma tej wrzawy...
Istotnie w pałacu, który zajmował
książę, na dziedzińcach wewnętrznych i zewnętrznych, tłoczyło się takie mnóstwo
ludzi jak na jarmarku. Jedli oni, pili, śpiewali, mocowali się lub gonili, a
wszystko na chwałę namiestnika, którego byli sługami.
Jakoż około trzeciej po południu
nomarcha kazał wyprowadzić dwa konie na których wraz z księciem wyjechali z
miasta na zachód. Dwór zaś został w pałacu i bawił się jeszcze wese- lej.
Dzień był piękny, chłodny
ziemia okryta zielonością i kwieciem. Nad głowami jeźdźców rozlegały się śpiewy
ptaków, powietrze było pełne woni.
-
Jak tu przyjemnie! - zawołał Ramzes. - Pierwszy raz od miesiąca mogę
zebrać myśli. A już zacząłem wierzyć, że w mojej głowie osiedlił się cały pułk
wozów wojennych i od rana do nocy odbywa musztrę.
- Taki jest los mocarzy świata
- odparł nomarcha
Stanęli na wzgórzu. U stóp ich
leżała ogromna łąka przecięta błękitną strugą. Na północy i na południu bieliły
się mury miasteczek, za łąką, aż do krańca horyzontu, ciągnęły się czer- wone
piaski pustyni zachodniej, od której niekiedy wiało tchnienie upalnego wiatru
jak z pie-
ca. Na łące pasły
się niezliczone stada zwierząt domowych: rogate i bezrogie woły owce, ko- zy,
osły, antylopy, nawet nosorożce. Tu i ówdzie było widać kępy moczarów obrosłych
rośli- nami wodnymi i krzakami, w których roiły się dzikie gęsi, kaczki,
gołębie, bociany, ibisy i pelikany.
-
Spojrzyj, panie - rzekł nomarcha - oto obraz naszego kraju Queneh,
Egiptu. Oziris umi- łował ten pasek ziemi wśród pustyń, zasypał go roślinnością
i zwierzętami, aby mieć z nich pożytek. Potem dobry bóg przyjął na siebie
ludzką postać i był pierwszym faraonem. A gdy poczuł, że mu ciało więdnie,
opuścił je i wstąpił w swego syna, a następnie w jego syna.
Tym sposobem Oziris żyje między
nami od wieków jako faraon i ciągnie korzyści z Egiptu i jego bogactw, które
sam stworzył. Rozrósł się pan jak potężne drzewo. Konarami jego są wszyscy
królowie egipscy, gałęźmi - nomarchowie i kapłani, a gałązkami - stan rycerski.
Wi- dzialny bóg zasiada na tronie ziemskim i pobiera należny mu dochód z kraju;
niewidzialny przyjmuje ofiary w świątyniach i przez usta kapłanów opowiada
swoją wolę.
- Mówisz prawdę - wtrącił
książę. - Tak jest napisano.
-
Ponieważ Oziris-faraon - ciągnął nomarcha - nie może sam zajmować się
ziemskim go- spodarstwem, więc polecił czuwać nad swoim majątkiem nam,
nomarchom, którzy z jego krwi pochodzimy.
- To jest prawda - rzekł
Ramzes. - Nawet niekiedy słoneczny bóg wciela się w nomarchę i daje początek
nowej dynastii. Tak powstały dynastia memfijska, elefantyjska, tebeńska, kso-
icka...
- Rzekłeś, panie - mówił dalej
Otoes. - A teraz odpowiem na to, o co mnie
pytałeś.
Pytałeś: co ja tu robię w
nomesie?... Pilnuję majątku Ozirisa-faraona i mojej w nim cząstki. Spojrzyj na
te stada: widzisz różne zwierzęta. Jedne dają mleko, inne mięso, inne wełnę i
skó- ry. Podobnie ludność Egiptu: jedni dostarczają zbóż, inni wina, tkanin,
sprzętów, budynków. Moją zaś rzeczą jest pobrać od każdego, co winien, i złożyć
u stóp faraona.
W dozorowaniu tak licznych stad
sam nie podołałbym; więc wybrałem sobie czujne psy i mądrych pasterzy. Jedni
doją zwierzęta, strzygą, zdejmują z nich skóry, drudzy pilnują, aby złodziej
nie pokradł ich lub nie poszarpał drapieżnik. Podobnie z nomesem: nie zdążyłbym
zebrać wszystkich podatków i ustrzec ludzi od złego; więc mam urzędników,
którzy robią, co jest słuszne, a mnie składają rachunki ze swych czynności.
- Wszystko jest prawdą -
przerwał książę - znam to i rozumiem. Lecz nie mogę dojść: dla- czego
zmniejszyły się dochody jego świątobliwości, pomimo że są tak pilnowane?
-
Chciej przypomnieć sobie, wasza dostojność - odparł nomarcha - że bóg
Set, choć jest rodzonym bratem słonecznego Ozirisa, nienawidzi go, walczy z nim
i psuje wszelkie jego dzieła. On zsyła śmiertelne choroby na ludzi i bydło, on
sprawia, że przybór Nilu jest za mały lub zanadto gwałtowny, on na Egipt w
porze gorącej rzuca tumany piasków.
Gdy rok jest dobry, Nil dosięga
pustyni, gdy zły - pustynia przychodzi do Nilu, a wówczas i dochody królewskie
muszą być mniejsze.
-
Spojrzyj, wasza cześć - mówił wskazując na łąkę. - Liczne są te stada,
ale za mojej mło- dości były liczniejsze. A kto temu winien? Nikt inny, tylko
Set, któremu nie oprą się ludzkie siły. Ta łąka, dziś ogromna, była niegdyś
jeszcze większą, i z tego miejsca nie widywano pu- styni, która nas dziś
przeraża. Gdzie bogowie walczą, człowiek nie poradzi; gdzie Set zwycię- ża
Ozirisa, któż mu zabiegnie drogę?
Dostojny Otoes skończył; książę
zwiesił głowę. Niemało nasłuchał się on w szkołach o ła- sce Ozirisa i
niegodziwościach Seta i jeszcze dzieckiem będąc gniewał się, że z Setem nie
zrobiono ostatecznych rachunków.
„Jak ja urosnę - myślał wówczas -
a udźwignę włócznię, poszukam Seta i spróbujemy się!...”
I oto patrzył dziś na niezmierny
obszar piasków, państwo złowrogiego boga, który umniej- szał dochody Egiptu;
ale o walce z nim nie myślał. Jak tu walczyć z pustynią?... Można ją tylko
omijać albo w niej zginąć.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Pobyt w nomesie Aa tak zmęczył
następcę tronu, że dla odpoczynku i zebrania myśli kazał zaprzestać wszelkich
uroczystości na swoją cześć i zapowiedział, aby w czasie podróży lud- ność
nigdzie nie występowała z powitaniami dla niego. Orszak książęcy dziwił się,
nawet trochę gorszył. Ale rozkaz został wykonany i Ramzes znowu odzyskał nieco
spokojności w życiu. Miał teraz czas do musztrowania żołnierzy, co było jego
najmilszym zajęciem, i mógł nieco skupić zwichrzone myśli. Zamknięty w
najodleglejszym kącie pałacu, książę począł zastanawiać się: o ile spełnił
rozkazy ojca?
Własnymi oczyma obejrzał nomes Aa:
jego pola, miasteczka, ludność i urzędników. Sprawdził też, że wschodni brzeg
prowincji uległ najazdowi pustyni. Spostrzegł, że ludność robocza jest obojętna
i głupia, robi tylko to, co jej każą, a i to niechętnie. Nareszcie przekonał
się, że naprawdę wiernych i kochających poddanych znaleźć moża tylko wśród
arystokracji. Są oni bowiem albo spokrewnieni z rodem faraonów, albo należą do
stanu rycerskiego i są wnukami żołnierzy, którzy walczyli pod Ramzesem Wielkim.
W każdym razie ci ludzie
szczerze garnęli się do dynastii i gotowi byli służyć jej z praw- dziwym
zapałem. Nie jak chłopi, którzy, odkrzyczawszy powitanie, czym prędzej biegli
do swoich świń i wołów.
Główny jednak cel posłannictwa
został nie rozstrzygnięty. Ramzes nie tylko jasno nie wi- dział przyczyn
zmniejszenia się królewskich dochodów, ale nawet nie umiał sformułować pytania:
dlaczego jest źle i - jak poprawić złe? Czuł tylko, że legendowa wojna boga
Seta z bogiem Ozirisem niczego nie wyjaśnia i wcale nie podaje środków
zaradczych.
Książę zaś, jako przyszły
faraon, chciał mieć wielkie dochody, takie jak dawni władcy Egiptu. I kipiał
gniewem na samą myśl, że wstąpiwszy na tron może być równie ubogim jak ojciec,
jeżeli nie uboższym.
- Nigdy!.. - wołał książę
zaciskając pięści.
Dla powiększenia królewskich
majątków był gotów rzucić się z mieczem na samego boga Seta i tak porąbać go w
kawały, jak on zrobił ze swoim bratem Ozirisem. Ale zamiast okrut- nego bóstwa
i jego legionów widział dokoła siebie: pustkę, ciszę i niewiadomość.
Pod wpływem
tych szamotań się z własnymi myślami zaczepił raz arcykapłana Mefresa.
-
Powiedz mi, święty ojcze, któremu znana jest wszelka mądrość: dlaczego
dochody pań- stwa zmniejszają się i w jaki sposób można by je powiększyć?
Arcykapłan
wzniósł ręce do góry.
-
Niech będzie błogosławiony - zawołał - duch, który podszepnął ci,
dostojny panie, takie myśli!... O, bodajbyś poszedł śladem wielkich faraonów,
którzy pokryli Egipt świątyniami, a za pomocą tam i kanałów zwiększyli obszar
urodzajnych gruntów...
Starzec był tak
wzruszony, że zapłakał.
-
Przede wszystkim - odparł książę - odpowiedz mi na to, o co pytam. Bo
czyliż można myśleć o budowaniu kanałów lub świątyń, gdy skarb pusty? Na Egipt
spadło największe nie- szczęście: jego władcom grozi ubóstwo. To przede
wszystkim należy zbadać i poprawić, a reszta znajdzie się.
- O tym, książę, dowiesz się
tylko w świątyniach, u stóp ołtarzy - mówił arcykapłan. - Tyl- ko tam
szlachetna ciekawość twoja może być zaspokojona.
Ramzes rzucił
się niecierpliwie.
-
Przed oczyma waszej dostojności świątynie zasłaniają cały kraj, nawet
skarb faraona!... Jestem przecież kapłańskim uczniem wychowałem się w cieniu
świątyń, znam tajemnicze widowiska, na których przedstawiacie złość Seta a
śmierć i odradzanie się Ozirisa, i cóż mi z tego?... Gdy ojciec spyta mnie : w jaki sposób napełnić skarbiec? - nic nie odpowiem. A ra-
czej powinien bym
go namawiać, ażeby jeszcze dłużej i częściej modlił się, niż to robi do-
tychczas!
-
Bluźnisz, książę, bo nie znasz wysokich obrzędów religii. Gdybyś je
poznał odpowie- działbyś na wiele pytań, które cię dręczą. A gdybyś widział to,
co ja widziałem!...
Uwierzyłbyś, że najważniejszą
sprawą dla Egiptu jest podźwignąć jego świątynie i kapła- nów...
„Starcy po raz drugi w życiu
stają się dziećmi” - pomyślał książę i przerwał rozmowę. Ar- cykapłan Mefres
był zawsze bardzo pobożny; lecz w ostatnich czasach posuwał się nawet do
dziwactw w tym kierunku.
„Dobrze
bym wyszedł - mówił do siebie Ramzes - oddawszy się w ręce kapłanów, dla asy-
stowania ich dziecinnym obrządkom. A może Mefres kazałby i mnie całe godziny
wystawać przed ołtarzem z podniesionymi rękami, jak to sam podobno robi
spodziewając się cudów!...” W miesiącu Farmuti (koniec stycznia - początek
lutego) książę pożegnał Otoesa, aby prze- nieść się do nomesu Hak. Dziękował
nomarsze i panom za wspaniałe przyjęcie, ale w duszy
miał smutek czując, że nie wywiąże
się z zadania, które włożył na niego ojciec.
Odprowadzony przez rodzinę i
dwór Otoesa, namiestnik z orszakiem swym przeprawił się na prawy brzeg Nilu,
gdzie powitał go dostojny nomarcha Ranuzer z panami i kapłanami. Gdy książę
stanął na ziemi Hak, kapłani podnieśli w górç bożka Atum. patrona prowincji,
urzędnicy padli na twarz, a nomarcha podał mu złoty sierp prosząc, aby, jako
zastępca fara- ona, rozpoczął żniwo. W tej porze bowiem należało zbierać jęczmień.
Ramzes przyjął sierp, ściął
parę garści kłosów i spalił je wraz z kadzidłem przed bogiem pilnującym granic.
Po nim zrobił to samo nomarcha i wielcy panowie, a nareszcie zaczęli żniwo
chłopi. Zbierali tylko kłosy, które pakowano w worki; słoma zaś zostawała w
polu.
Wysłuchawszy nabożeństwa, które
znudziło go, książę stanął na dwukolnym wozie. Wy- sunął się oddział wojska, za
nim kapłani, dwaj panowie prowadzili za uzdy konie następcy, za następcą na
drugim wozie jechał nomarcha Ranuzer, a za nim ogromny orszak panów i sług
dworskich. Lud, zgodnie z wolą Ramzesa, nie wystąpił, lecz chłopi, pracujący w
polu, na wi- dok procesji upadali twarzami na ziemię.
W ten sposób, przeszedłszy
kilka pontonowych mostów rzuconych na odnogi Nilu i kana- ły, książę nad
wieczorem dojechał do miasta Anu, stolicy prowincji.
Przez kilka dni ciągnęły się
uczty powitalne, składano namiestnikowi hołdy, przedstawiano mu urzędników. W
końcu Ramzes zarządał przerwania uroczystości i prosił nomarchę o za-
znajomienie go z bogactwami nomesu.
Przegląd zaczął się nazajutrz
i trwał parę tygodni. Co dzień na podwórze pałacu, w którym mieszkał następca,
przychodziły rozmaite cechy rzemieślnicze pod komendą cechowych ofi- cerów,
ażeby okazać księciu swoje wyroby.
Więc kolejno przeciągali
fabrykanci broni z mieczami, włóczniami i toporami; fabrykanci instrumentów
muzycznych z piszczałkami, trąbkami, bębnami i arfami. Po tych przyszedł wielki
cech stolarski, który okazywał krzesła, stoły, kanapy, lektyki i wozy,
ozdobione boga- tymi rysunkami, wykładane różnokolorowym drzewem, perłową masą
i kością słoniową. Po- tem niesiono metalowe naczynia kuchenne: ruszty do
ognisk, rożny, dwuuszne garnki i płyt- kie rynki z pokrywami. Jubilerowie
popisywali się cudnej piękności pierścieniami ze złota, bransoletami na ręce i
nogi z elektronu, czyli mięszaniny złota i srebra, łańcuchami; wszystko to
kunsztownie rzeźbione, wysadzane drogimi kamieniami lub różnokolorową emalią.
Zamknęli pochód garncarze niosący
przeszło sto gatunków naczyń glinianych. Były tam wazy, garnki, misy, dzbany i
kruże, najrozmaitszej formy i wielkości, pokryte malowidłami, ozdobione głowami
zwierząt i ptaków.
Każdy cech składał księciu
ofiary ze swoich najpiękniejszych wyrobów. Zapełniły one du- żą salę, choć nie
było między nimi dwu do siebie podobnych.
Po skończeniu ciekawej, lecz
nużącej wystawy jego dostojność Ranuzer spytał księcia czy jest zadowolony?
Następca
zamyślił się.
- Piękniejsze rzeczy - odparł
- widziałem chyba w świątyniach albo w pałacach mego ojca. Ponieważ jednak mogą
kupować je tylko ludzie bogaci, więc nie wiem, czy skarb państwa ma z nich dość
wielkie dochody.
Nomarchę zdziwiła ta
obojętność dla dzieł sztuki w młodym panu, a zaniepokoiła troska o dochody.
Chcąc jednak zadowolić Ramzesa, zaczął od tej pory oprowadzać go po fabrykach
królewskich.
Więc jednego dnia zwiedzili
młyny, gdzie niewolnicy w kilkuset żarnach i stępach przy- gotowywali mąkę.
Byli w piekarniach, gdzie wypiekano chleb i suchary dla wojska, tudzież w
fabryce, gdzie robiono konserwy z ryb i mięsa.
Oglądali wielkie garbarnie i
warsztaty sandałów, huty, gdzie topiono brąz na naczynia i oręże, potem
cegielnie, cechy tkaczów i krawców.
Zakłady te mieściły się we
wschodniej części miasta. Ramzes z początku oglądał je cieka- wie, ale bardzo
prędko obrzydł mu widok robotników, którzy byli wy- straszeni, chudzi, mieli
chorowitą cerę i blizny od kijów na plecach.
Od tej pory bawił krótko w
fabrykach, wolał przypatrywać się okolicom miasta Anu. Da- leko na wschodzie
widać było pustynię, wśród której w roku zeszłym odbywały się manewry pomiędzy
korpusem jego i Nitagera. Jak na dłoni widział gościniec, którym maszerowały
jego pułki, miejsce, gdzie z powodu znalezienia skarabeuszów machiny wojenne
musiały skręcić na pustynię, a może nawet i to drzewo, na którym powiesił się
chłop kopiący kanał.
Z tamtego szczytu, w towarzystwie
Tutmozisa, spoglądał na kwitnącą ziemię Gosen i zło- rzeczył kapłanom. A tam,
między wzgórzami, spotkał Sarę, do której zapaliło się jego serce.
Dziś jakie zmiany!... Już przestał
nienawidzieć kapłanów, od czasu gdy za sprawą Herhora dostał korpus i
namiestnikostwo. Sara zaś zobojętniała mu jako kochanka, lecz natomiast co- raz
żywiej obchodziło go dziecię, którego miała zostać matką.
„Co ona tam
robi? - myślał książę. - Już dawno nie miałem od niej wiadomości.”
A gdy tak patrzył na wschodnie
wzgórza i rozpamiętywał niedawną przeszłość, stojący na czele jego świty
nomarcha Ranuzer był przekonany, że książę spostrzegł jakieś nadużycia w
fabrykach i medytuje nad sposobem ukarania go.
„Ciekawym, co on zobaczył? - mówił
w sobie dostojny nomarcha. - Czy to, że połowę ce- gły sprzedano kupcom
fenickim, czy że dziesięć tysięcy sandałów brakuje w składzie, czy może jaki
podły nędznik szepnął mu co o metalowych hutach?...”
I serce
Ranuzera napełnił wielki niepokój.
Nagle książę odwrócił się do świty
i wezwał Tutmozisa, który zawsze miał obowiązek znajdować się w pobliżu jego
osoby.
Tutmozis
przybiegł, następca odszedł z nim jeszcze dalej na stronę.
- Słuchaj - rzekł wskazując na
pustynią. - Widzisz ty te góry?...
- Byliśmy tam zeszłego roku...
- westchnął dworak.
- Przypomniałem sobie Sarę...
- Zaraz spalę kadzidło bogom!
- zawołał Tutmozis - bom już myślał, że od czasu gdy jesteś namiestnikiem,
wasza dostojność, zapomniałeś o swoich wiernych sługach...
Książę popatrzył
na niego i wzruszył ramionami.
-
Wybierz - mówił - spośród darów, które mi złożono, wybierz kilka
najpiękniejszych na- czyń, sprzętów, tkanin, a nade wszystko bransolet i
łańcuchów, i zawieź to Sarze...
- Żyj wiecznie, Ramzesie -
szepnął ełegant - bo jesteś szlachetnym panem...
- Powiedz jej - ciągnął książę
- że mam serce zawsze pełne łaski dla niej. Powiedz, że chcę, aby pilnowała
swego zdrowia i dbała o dziecko, które ma przyjść na świat. Gdy zaś zbliży się
czas rozwiązania, a ja spełnię
rozkazy ojca mego,
powiedz Sarze, że przyjedzie do mnie i
osiądzie w mym
domu. Nie mogę ścierpieć, ażeby matka mojego dziecka tęskniła w samotno- ści...
Jedź, uczyń com rzekł, i wracaj z dobrymi wiadomościami.
Tutmozis upadł twarzą przed
szlachetnym władcą i natychmiast puścił się w drogę. Orszak księcia, nie mogąc
odgadnąć treści rozmowy, zazdrościł Tutmozisowi łask pańskich, a do- stojny
Ranuzer czuł rosnący niepokój w swej duszy.
„Obym - mówił stroskany - obym
nie potrzebował podnieść ręki na samego siebie i w kwiecie wieku osierocić
dom... Po cóżem, nieszczęsny, przywłaszczając sobie dobra jego świątobliwości
faraona, nie pomyślał o godzinie sądu?...”
Twarz jego zrobiła się żółta i
nogi chwiały się pod nim. Ale książę opanowany falą wspo- mnień, nie spostrzegł
jego trwogi.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Teraz w mieście Anu nastąpił
szereg uczt i zabaw Dostojny Ranuzer wydobył z piwnic najlepsze wina, z trzech
sąsiednich nomesów zjechały najpiękniejsze tancerki, najsławniejsi muzycy,
najosobliwsi sztukmistrze. Książę Ramzes miał czas doskonale zapełniony. Z rana
musztra wojsk i przyjęcia dygnitarzy, później uczta, widowiska, polowania i
znowu uczta.
Lecz w chwili gdy nomarcha Haku
był pewny, że namiestnik już znudził się kwestiami administracyjnymi i
ekonomicznymi, książę wezwał go do siebie i spytał:
- Nomes waszej dostojności
należy do najbogatszych w Egipcie?...
-
Tak... chociaż mieliśmy kilka lat ciężkich... - odparł Ranuzer i znowu
serce w nim za- marło, a nogi zaczęły drżeć.
- To mnie właściwie dziwi -
mówił książę - że z roku na rok zmniejszają się dochody jego świątobliwości.
Czy nie mógłbyś mi tego objaśnić?
-
Panie - rzekł nomarcha schylając się do ziemi - Widzę, że moi wrogowie
w duszy twej zasieli nieufność; cokolwiek bym więc powiedział, nie trafii do
przekonania twego. Pozwól mi zatem nie zabierać już głosu. Niech tu raczej
przyjdą pisarze z dokumentami, które bę- dziesz mógł sam dotknąć ręką i sprawdzić...
Książę nieco zdziwił się
nieoczekiwanym wybuchem, lecz przyjął propozycją. Owszem, uradował się nią.
Sądził bowiem, że raporty pisarzów wyjaśnią mu tajemnice zarządu.
Przyszli tedy na drugi dzień -
wielki pisarz nomesu Hak tudzież jego pomocnicy, i przy- nieśli ze sobą
kilkanaście zwojów papirusu, zapisanych na obie strony. Gdy rozwinięto je,
utworzyły wstęgę, szeroką na trzy piędzi dużej ręki, długą na sześćdziesiąt
kroków. Książę pierwszy raz widział tak olbrzymi dokument, w którym znajdował
się opis jednej tylko pro- wincji i z jednego roku.
Wielki pisarz
usiadł na podłodze z podwiniętymi nogami i zaczął:
-
„W trzydziestym trzecim roku panowania jego świątobliwości
Mer-amen-Ramzesa Nil opóźnił się z wylewem. Chłopi przypisując to nieszczęście
czarnoksięstwu cudzoziemców zamieszkałych w prowincji Hak, zaczęli burzyć domy
niewiernych Żydów, Chetów i Feni- cjan, przy czym kilka osób zabito. Z rozkazu
jego dostojności nomarchy winnych stawiano przed sąd, dwudziestu pięciu
chłopów, dwóch mularzy i pięciu szewców skazano do kopalń, a jednego rybaka uduszono...”
- Co to za dokument? -
przerwał książę.
- To sprawozdanie sądowe,
przeznaczone dla stóp jego świątobliwości.
- Odłóż to i czytaj o
dochodach skarbowych.
Pomocnicy wielkiego pisarza
zwinęli odrzucony dokument, a podali mu inny. Dostojnik znowu zaczął czytać:
Komentarze
Prześlij komentarz