-
-
I ty je rozumiesz?
-
Wybacz, najdostojniejszy panie, ale... czyliż mógłbym rządzić nomesem,
gdybym tego nie rozumiał?
Książę stropił się i zamyślił.
Może być, że naprawdę on tylko jest tak nieudolny?... A wówczas - w co się
zamieni jego władza?...
-
Siądź - rzekł po chwili, wskazując Ranuzerowi krzesło. - Siądź i
opowiedz mi: w jaki sposób rządzisz nomesem?...
Dostojnik pobladł i oczy
wywróciły mu się białkami do góry, Ramzes spostrzegł to i za- czął się
tłumaczyć:
- Nie myśl, że nie ufam twej
mądrości... Owszem, nie znam człowieka, który mógłby lepiej od ciebie sprawować
władzę. Ale jestem młody i ciekawy: co to jest sztuka rządzenia? Więc proszę
cię, abyś mi udzielił okruchów z twoich doświadczeń. Rządzisz nomesem - wiem o
tym!... A teraz wytłomacz mi: jak się robi rząd?
Nomarcha odetchnął
i zaczął:
-
Opowiem waszej dostojności cały bieg życia mego, abyś wiedział, jak ciężką mam pracę. Z rana, po kąpieli, składam
ofiary bogu Atum,
a potem wołam skarbnika i wypytuję go: czy należycie zbierają się podatki dla
jego świątobliwości? Gdy mówi, że - tak, chwalę go;
gdy powie zaś, że ci a ci nie
zapłacili, wydaję rozkaz, aby nieposłusznych uwięziono.
Następnie wołam dozorcę
królewskich stodół, aby wiedzieć, ile przybyło ziarna. Jeżeli du- żo, chwalę
go; jeżeli mało, każę dać plagi winnym.
Później przychodzi wielki
pisarz i mówi, czego z dóbr jego świątobliwości potrzebuje woj- sko, urzędnicy
i robotnicy - a ja każę wydać to za pokwitowaniem. Gdy wyda mniej, chwalę go,
jeżeli więcej rozpoczynam śledztwo.
Po południu przychodzą do mnie
kupcy feniccy, którym sprzedaję zboże, a do skarbu fara- ona wnoszę pieniądze.
Potem modlę się i zatwierdzam wyroki sądowe, zaś nad wieczorem policja donosi
mi o wypadkach. Nie dalej jak onegdaj ludzie z mego nomesu wpadli na tery-
torium prowincji Ka i znieważyli posąg boga Sebaka. W sercu uradowałem się, nie
jest to bowiem nasz patron; niemniej skazałem paru winnych na uduszenie, wielu
do kopalń, a wszystkich na plagi.
Toteż w
nomesie moim panuje cisza i dobre obyczaje, a podatki wpływają co dzień...
- Chociaż dochody faraona
zmniejszyły się i u was - wtrącił książę...
-
Prawdę rzekłeś, panie - westchnął dostojny Ranuzer. - Kapłani mówią, że
bogowie roz- gniewali się na Egipt za napływ cudzoziemców; ja jednak widzę, że
bogowie nie gardzą fe- nickim złotem i drogimi
kamieniami...
W tej chwili poprzedzony przez
służbowego oficera, wszedł na salę kapłan Mentezufs, aby zaprosić namiestnika i
nomarchę na jakieś publiczne nabożeństwo. Obaj dostojnicy zgodzili się na zaprosiny,
a nomarcha Ranuzer okazał przy tym tyle pobożności, że aż zadziwił księ- cia.
Kiedy Ranuzer
wśród ukłonów opuścił towarzystwo, namiestnik odezwał się do kapłana:
-
Ponieważ, święty proroku, jesteś przy mnie zastępcą najczcigodniejszego
Herhora, pro- szę cię więc, ażebyś mi wytłomaczył jedną rzecz, która serce moje
napełnia troską.
- Czy potrafię? - odparł kapłan.
-
Odpowiesz, bo napełnia
cię mądrość, której jesteś sługą. Rozważ tylko, co ci rzeknę.
Wiesz, po co wysłał mnie tutaj jego świątobliwość faraon...
- Ażebyś, książę, zapoznał się
z bogactwem i rządami kraju - wtrącił Mentezufis.
- Czynię to. Wypytuję
nomarchów, oglądam kraj i ludzi, słucham raportów pisarzy, ale nic nie
rozumiem, a to zatruwa mi życie i dziwi mnie.
Bo kiedy mam do czynienia z
wojskowością, wiem wszystko: ilu jest żołnierzy, koni, wo- zów, którzy
oficerowie piją lub zaniedbują służbę, a którzy pełnią swoje obowiązki. Wiem
też, co robić z wojskiem. Gdyby na równinie stał korpus nieprzyjacielski, ażeby
go pobić, muszę wziąć dwa korpusy. Gdyby nieprzyjaciel stał w obronnej pozycji,
nie wyruszyłbym bez trzech korpusów. Gdy wróg jest nie wyćwiczony i walczy w
bezładnych tłumach, przeciw jego tysiącowi mogę wystawić pięciuset naszych
żołnierzy i pobiję go. Gdy strona przeciwna ma tysiąc toporników i ja tysiąc,
rzucę się na nich i pokonam, jeżeli będę miał do pomocy stu procarzy.
W wojsku, święty ojcze -
ciągnął Ramzes - wszystko się widzi, jak palce u własnych rąk, i na każde
pytanie ma się gotową odpowiedź, którą mój rozum ogarnia. Tymczasem w zarzą-
dzie nomesów ja nie tylko nic nie widzę, ale mam taki zamęt w głowie, że nieraz
zapominam
-
po co tu przyjechałem?
Odpowiedz mi zatem szczerze,
jak kapłan i oficer: co to znaczy? Czy nomarchowie mnie oszukują, czy ja jestem
nieudolny?
Święty prorok
zamyślił się.
-
Czy oni śmieliby oszukiwać waszą dostojność - odparł - nie wiem, bo nie
przypatrywa- łem się ich czynom. Zdaje mi się jednak, że oni księciu dlatego
nic nie mogą wytłumaczyć, ponieważ sami nic nie rozumieją.
Nomarchowie i ich pisarze -
ciągnął kapłan - są jak dziesiętnicy w wojsku: każdy zna swoją dziesiątkę i
zawiadamia o niej wyższych oficerów. Każdy też rozkazuje swojemu od- działkowi.
Ale ogólnego planu, jaki układają wodzowie armii, dziesiętnik nie zna.
Naczelnicy nomesów i pisarze
zapisują wszystko, cokolwiek zdarzy się w ich prowincji, i te raporta
przysyłają do stóp faraona. Lecz dopiero rada najwyższa wydobywa z nich miód
mądrości...
-
Ale ja właśnie chcę tego miodu!... - zawołał książę. - Dlaczegóż mi nie
dają... Mentezufis potrząsnął głową.
- Mądrość państwowa - rzekł -
należy do tajemnic kapłańskich, więc może ją zdobyć tylko człowiek poświęcony
bogom. Tymczasem wasza dostojność, pomimo wychowania przez ka- płanów, jak
najbardziej stanowczo usuwasz się od świątyń...
- Jak to, więc jeżeli nie
zostanę kapłanem, nie objaśnicie mnie?...
-
Są rzeczy, które wasza dostojność możesz poznać i teraz jako erpatre,
są, które poznasz jako faraon. Ale są i takie, o których może wiedzieć tylko arcykapłan.
- Każdy faraon jest
arcykapłanem - przerwał książę.
- Nie każdy. A jeszcze i
między arcykapłanami są różnice.
- Więc - zawołał rozgniewany
następca - wy rząd państwa ukrywacie przede mną... I ja nie będę mógł spełnić
rozkazów mego ojca...
-
To - mówił spokojnie Mentezufis - czego księciu potrzeba, możesz
poznać, bo przecie masz najniższe święcenia kapłańskie. Rzeczy te jednak są
ukryte w świątyniach za zasłoną, której nikt nie odważy się uchylić bez
odpowiednich przygotowań.
- Ja uchylę!...
- Niech bogowie bronią Egipt
od takiego nieszczęścia!... - odparł kapłan wznosząc ręce do góry. - Czyliż
wasza dostojność nie wiesz o tym, że piorun zabije każdego, kto bez odpo-
wiednich nabożeństw dotknąłby zasłony? Każ, książę, zaprowadzić do świątyni
jakiego nie- wolnika lub skazańca, i niech tylko wyciągnie rękę, a natychmiast umrze.
- Bo wy go zabijecie.
-
Każdy z nas umarłby tak samo jak najpospolitszy zbrodniarz, gdyby w
świętokradzki sposób zbliżył się do ołtarzy. Wobec bogów, mój książę, faraon i
kapłan tyle znaczy co nie- wolnik.
- Więc cóż mam robić?... -
spytał Ramzes.
-
Szukać odpowiedzi na swoją troskę w świątyni, oczyściwszy się przez
modły i posty - odparł kapłan.- Jak Egipt Egiptem żaden władca w inny sposób nie zdobył mądrości pań- stwowej.
-
Pomyślę o tym - rzekł książę. - Choć widzę z tego, że i najczcigodniejszy
Mefres, i ty, święty proroku, chcecie mnie wciągnąć w nabożeństwa, jak mego ojca.
-
Wcale nie. Jeżeli wasza dostojność, jako faraon, ograniczyłbyś się na
komenderowaniu wojskiem, musiałbyś zaledwie kilka razy na rok przyjmować udział
w nabożeństwach, bo w innych razach zastępowaliby cię arcykapłani. Lecz jeżeli
chcesz poznać tajemnice świątyń, musisz składać cześć bogom, gdyż oni są
źródłem mądrości.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Teraz już Ramzes wiedział, że albo
nie spełni rozkazu faraona, albo musi poddać się woli kapłanów, co go
przejmowało gniewem i niechęcią do nich.
Nie spieszył się więc do
tajemnic ukrytych w świątyni. Miał jeszcze czas na posty i poboż- ne zajęcia.
Tym zaś gorliwszy zaczął przyjmować udział w ucztach, jakie na jego cześć wy-
prawiano.
Właśnie powrócił Tutmozis,
mistrz we wszelkiej zabawie, i przywiózł księciu dobre wia- domości od Sary.
Była zdrowa i pięknie wyglądała, co dziś mniej już obchodziło Ramzesa. Lecz
kapłani postawili jego przyszłemu dziecku tak dobry horoskop, że książę był
zachwyco- ny.
Twierdzili na pewno, że dziecko
będzie synem bardzo obdarowanym od bogów i, jeżeli oj- ciec będzie go kochał,
osiągnie w życiu wielkie zaszczyty.
Książę śmiał
się z drugiej części tej przepowiedni.
- Dziwna ich mądrość - mówił
do Tutmozisa. - Wiedzą, że będzie syn, o czym ja nie wiem, choć jestem ojcem; a
wątpią, czy go będę kochał, choć łatwo zgadnąć, że kochałbym to dzie- cię,
gdyby nawet było córką. A o zaszczyty dla niego niech będą spokojni. Ja się tym zaj- mę!...
W miesiącu Pachono
(styczeń-luty) następca przyjechał do nomesu Ka, gdzie był podej- mowany przez
nomarchę Sofra. Miasto Anu leżało o siedm godzin pieszej drogi od Atribis, ale
książę przez trzy dni odbywał tę podróż. Na myśl o modlitwach i postach, jakie
czekały go przy wtajemniczaniu się w sekreta świątyń, Ramzes czuł coraz większą
ochotę do zabaw; jego orszak odgadł to, więc następowała uciecha po uciesze.
Znowu na gościńcach, którymi
przejeżdżał do Atribis, ukazały się tłumy ludu z okrzykami, kwiatami i muzyką.
Szczególniej pod miastem zapał dosięgnął szczytu. Zdarzyło się nawet, że jakiś
olbrzymi robotnik rzucił się pod wóz namiestnika. A gdy Ramzes zatrzymał konie, z gromady wystąpiło kilkanaście
młodych kobiet i cały wóz oplotły mu kwiatami.
„Oni jednak
kochają mnie!...” - pomyślał książę.
W prowincji Ka już nie
zapytywał nomarchy o dochody faraona, nie zwiedzał fabryk, nie kazał sobie
czytać raportów. Wiedział, że niczego nie zrozumie, więc odłożył te zajęcia do
czasu, gdy zostanie wtajemniczonym. Tylko raz, gdy zobaczył, że świątynia boga
Sebaka stoi na wysokim wzgórzu, oświadczył chęć wejścia na jej pylon i
obejrzenia okolicy.
Dostojny Sofra natychmiast
spełnił wolę następcy, który znalazłszy się na wieży spędził parę godzin z
wielką uciechą.
Prowincja Ka była to żyzna
równina. Kilkanaście kanałów i odnóg nilowych przecinało ją we wszystkich
kierunkach niby sieć skręcona ze srebrnych i lazurowych sznurów. Melony i
pszenica, siana w listopadzie, już dojrzewały. Na polach gęsto roili się nadzy
ludzie, którzy zbierali ogórki lub sieli bawełnę. Ziemia była pokryta
budynkami, które na kilkunastu punk- tach skupiały się mocniej i tworzyły
miasteczka.
Większość domów, osobliwie tych,
które leżały wśród pól, były to gliniane lepianki przy- kryte słomą i palmowymi
liśćmi. Za to w miastach domy były murowane, o płaskich dachach i wyglądały jak
białe sześciany podziurawione w miejscach, gdzie były drzwi i okna. Bardzo
często na jednym takim sześcianie stał drugi nieco mniejszy, a na tym trzeci
jeszcze mniejszy i każde piętro wymalowane było innych kolorem. Pod ognistym
słońcem Egiptu domy te wy- glądały
jak wielkie perły, rubiny i szafiry rozrzucone wśród zieleni pól, otoczone
palmami i akacjami.
Z tego miejsca Ramzes
spostrzegł zjawisko, które go zastanowiło. Oto w pobliżu świątyń domy były
najpiękniejsze, a w polach kręciło się najwięcej ludności.
„Folwarki kapłanów są
najbogatsze!...” -przypomniał sobie i jeszcze raz przebiegł oczyma świątynie i
kaplice, których z wieży było widać kilkanaście.
Ponieważ jednak pogodził się z
Herhorem i potrzebował usług od kapłanów, więc nie chciał dłużej zajmować się
tą sprawą.
W ciągu następnych dni
dostojny Sofra urządził dla księcia szereg polowań posuwając się od miasta
Atribis ku wschodowi. Nad kanałami strzelano do ptaków z łuku, chwytano je w
ogromne potrzaski z sieci, które od razu zagarniały po kilkadziesiąt sztuk,
albo na latających swobodnie wypuszczano sokoły. Gdy zaś orszak księcia
wkroczył do wschodniej pustyni, zaczęły się wielkie łowy z psami i panterą na
czworonożne zwierzęta, których w ciągu kilku dni zabito lub schwytano paręset
sztuk.
Gdy dostojny Sofra spostrzegł,
że książę ma już dość zabaw pod otwartym niebem i nocle- gów w namiotach
przerwał polowanie i najkrótszymi drogami zawrócił swoich gości do Atri- bis.
Stanęli tu o czwartej po
południu, a nomarcha zaprosił wszystkich do swego pałacu na ucztę.
Sam zaprowadził księcia do
łazienki, asystował przy kąpieli i z własnej skrzyni wydobył wonności do
namaszczenia Ramzesa. Potem dozorował fryzjera, który uporządkował włosy
namiestnikowi, wreszcie uklęknąwszy na podłodze błagał księcia o łaskawe
przyjęcie od nie- go nowych szat.
Była tam świeżo utkana koszula
pokryta haftem, fartuch wyszyty perłami i płaszcz przety- kany złotem, bardzo
mocny, ale taki delikatny, że można go było zamknąć w dwu rękach.
Następca łaskawie przyjął to
oświadczając, że jeszcze nigdy nie otrzymał tak pięknego po- darunku.
Słońce już
zaszło i nomarcha zaprowadził księcia do sali balowej.
Był to duży dziedziniec
otoczony kolumnadą, wyłożony mozaiką. Wszystkie ściany były pokryte malowidłami
przedstawiającymi sceny z życia przodków Sofry, a więc - wojny, mor- skie
podróże i polowania. Nad budynkiem tym, zamiast dachu, unosił się olbrzymi
motyl z różnobarwnymi skrzydłami, które poruszali ukryci niewolnicy dla
odświeżenia powietrza.
W brązowych kagańcach,
przybitych do kolumn, płonęły jasne pochodnie, wydzielając ze siebie pachnące
dymy.
Sala dzieliła się na dwie
części: jedna była pusta, druga zapełniona stolikami i krzesłami dla
biesiadników. W głębi wznosił się pomost, na którym, pod kosztownym namiotem z
roz- suniętymi ścianami, stał stolik i łóżko dla Ramzesa. Przy każdym stoliku
znajdowały się wielkie wazony z palmami, akacjami i figami. Stół następcy
otoczono roślinami iglastymi, które w sali rozlewały woń balsamiczną.
Zgromadzeni goście powitali
księcia radosnym okrzykiem, a gdy Ramzes zajął miejsce pod baldachimem, skąd
był otwarty widok na całą salę, orszak jego zasiadł do stołów.
Odezwały się arfy i zaczęły
wchodzić damy w bogatych muślinowych szatach, z odsło- niętymi piersiami,
błyszczące od klejnotów. Cztery najpiękniejsze otoczyły Ramzesa, inne zasiadły
obok dostojników jego orszaku.
W powietrzu unosiła się woń
róż, konwalij i fiołków, a książę poczuł, że mu tętna biją w skroniach.
Niewolnicy i niewolnice w
koszulach białych, różowych i błękitnych zaczęli roznosić cia- sta, pieczony
drób i zwierzynę, ryby, wino i owoce tudzież wieńce z kwiatów, które biesiad-
nicy kładli na głowy. Ogromny motyl coraz szybciej wachlował skrzydłami, a w
pustej poło- wie sali rozpoczęło się widowisko. Po kolei występowały tancerki,
gimnastycy, błazny, ku- glarze i fechmistrze; gdy zaś który okazał niezwykły
dowód zręczności, widzowie rzucali mu kwiaty ze swych wieńców lub złote
pierścienie.
Kilka godzin ciągnęła się
uczta, przeplatana okrzykami na cześć księcia, nomarchy i jego rodziny.
Ramzesa, który w postawie
półleżącej siedział na łóżku okrytym lwią skórą ze złotymi szponami,
obsługiwały cztery damy. Jedna wachlowała go, druga zmieniała mu wieńce na
głowie, dwie inne przysuwały potrawy. Pod koniec uczty ta z nich, z którą
książę najchętniej rozmawiał, przyniosła mu kielich wina. Ramzes wychylił
połowę, resztę podał jej, a gdy wy- piła, pocałował ją w usta.
Wówczas niewolnicy szybko
zaczęli gasić pochodnie, motyl przestał ruszać skrzydłami, a w sali zrobiła się
noc i cisza, przerywana nerwowym śmiechem kobiet.
Nagle rozległy
się prędkie stąpania kilku ludzi i straszny krzyk:
- Puście mnie!.. - wołał
ochrypnięty głos męski.
- Gdzie jest następca?...
Gdzie namiestnik?
W sali
zagotowało się. Kobiety płakały przerażone, mężczyźni wołali:
- Co to jest?... Zamach na
następcę!.. Hej, warta!... Słychać było dźwięk tłuczonych naczyń i trzask krzeseł.
- Gdzie jest następca? -
ryczał obcy człowiek.
- Warta!... Brońcie
następcy!... - odpowiedziano z sali.
- Zapalcie światło !... -
odezwał się młodzieńczy głos następcy. - Kto mnie szuka?... Tu je- stem.
Wniesiono pochodnie. Na sali
piętrzyły się wywrócone i połamane sprzęty, między który- mi kryli się
biesiadnicy. Na estradzie książę wydzierał się kobietom, które krzycząc opląty-
wały mu ręce i nogi. Obok księcia Tutmozis w potarganej peruce, z brązowym
dzbanem w ręku, gotów był walić w łeb każdego, kto by się zbliżył. We drzwiach
sali ukazało się kilku żołnierzy z obnażonymi mieczami.
- Co to jest?... Kto tu jest?...
- wołał przerażony nomarcha.
Nareszcie spostrzeżono sprawcę
zamętu. Jakiś olbrzym nagi, okryty błotem, z krwawymi pręgami na plecach,
klęczał na schodach estrady i wyciągał ręce do następcy.
- Oto morderca!... - wrzasnął
nomarcha. - Bierzcie go!...
Tutmozis podniósł swój dzban, ode
drzwi przybiegli żołnierze. Poraniony człowiek upadł twarzą na schody wołając:
- Miłosierdzia, słońce Egiptu!...
Już mieli go schwycić żołnierze,
gdy Ramzes wydarłszy się kobietom zbliżył się do nędza- rza.
- Nie dotykajcie go! - zawołał
na żołnierzy. - Czego chcesz, człowieku?
-
Chcę ci opowiedzieć o naszych krzywdach, panie... W tej chwili Sofra
zbliżywszy się do księcia szepnął:
-
To Hyksos... spojrzyj, wasza dostojność, na jego kudłatą brodę i
włosy... Jego wreszcie zuchwalstwo, z jakim się tu wdarł, dowodzi, że
zbrodniarz ten nie jest urodzonym
Egipcjani- nem...
-
Kto jesteś? - spytał książę.
-
Jestem Bakura, robotnik z pułku kopaczy w Sochem. Nie mamy teraz
zajęcia, więc no- marcha Otoes kazał nam...
- To pijak i wariat...
- szeptał wzburzony Sofra. - Jak on przemawia
do ciebie, panie... Książę tak spojrzał na nomarchę,
że dygnitarz zgięty wpół cofnął się.
-
Co wam kazał dostojny Otoes? - pytał namiestnik Bakury.
-
Kazał nam, panie, chodzić brzegiem Nilu, pływać po rzece, stawać przy
gościńcach i ro- bić zgiełk na twoją cześć. I obiecał, że za to wyda nam, co
się należy... Bo, panie, my już dwa miesiące nie dostaliśmy nic... Ani placków
jęczmiennych, ani ryb, ani oliwy do namaszczania ciała.
- Cóż wy na to, dostojny
panie? - zapytał książę nomarchy.
- Niebezpieczny pijak...
brzydki kłamca... - odparł Sofra.
- Jakiżeście to zgiełk robili
na moją cześć?
-
Jak rozkazano - mówił olbrzym. - Moja żona i córka krzyczały wraz z
innymi: „Oby żył wiecznie!”, a ja skakałem do wody i ciskałem wieńce do statku
waszej dostojności, za co miano mi płacić po utenie. Zaś kiedy wasza cześć
raczyłeś wjeżdżać łaskawie do miasta Atri- bis, mnie naznaczono, abym rzucił
się pod konie i zatrzymał wóz...
Książę zaczął
się śmiać.
- Jako żywo - mówił - nie
myślałem, że tak wesoło zakończymy ucztę!... A ileż ci zapłaco- no za to, żeś
wpadł pod wóz?
-
Obiecano mi trzy uteny, ale nie zapłacono nic ani mnie, ani żonie i
córce. Również całe- mu pułkowi nie dano nic do jedzenia przez dwa miesiące.
- Z czego żyjecie?
-
Z żebraniny albo z tego, co się zapracuje u chłopa. Więc w tej ciężkiej nędzy trzy razy buntowaliśmy
się i chcieliśmy wracać do domu. Ale oficerowie i pisarze albo obiecywali nam,
że oddadzą, albo kazali nas bić...
- Za ten zgiełk na mnie? -
wtrącił śmiejąc się książę.
-
Prawdę mówi wasza cześć... Otóż wczoraj był bunt największy, za co jego
dostojność nomarcha Sofra kazał nas dziesiątkować... co dziesiąty brał kije, a
ja dostałem najwięcej, bom duży i mam do wykarmienia trzy gęby: moją, żony i
córki... Zbity, wydarłem się im, ażeby upaść na mój brzuch przed tobą, panie, i
opowiedzieć nasze żale. Ty nas bij, jeżeliśmy winni, ale niech pisarze wydadzą
nam, co się należy, bo z głodu pomrzemy - my, żony i dzieci na- sze...
-
To człowiek opętany!... - zawołał Sofra. - Racz spojrzeć, wasza
dostojność, ile on mi szkody narobił... Dziesięciu talentów nie wząłbym za te
stoły, misy i dzbany.
Między biesiadnikami,
którzy już odzyskali przytomność, zaczął się szmer.
- To jakiś bandyta!... -
mówiono. - Patrzcie, to naprawdę Hyksos... Jeszcze w nim burzy się przeklęta
krew jego dziadów, którzy najechali i zniszczyli Egipt... Takie kosztowne
sprzęty... takie ozdobne naczynia porozbijane na proch !...
-
Jeden bunt nie zapłaconych robotników więcej sprawia szkody państwu,
aniżeli warte są te bogactwa - surowo odezwał się Ramzes.
-
Święte słowa!... Należy zapisać je na pomnikach - w tejże chwili
odezwano się między gośćmi. - Bunt odrywa ludzi od pracy i zasmuca serce jego
świątobliwości... Nie godzi się, ażeby robotnicy po dwa miesiące nie odbierali żołdu...
Z nieukrywaną pogardą spojrzał
książę na zmiennych jak obłoki dworaków i zwrócił się do nomarchy.
-
Oddaję ci - rzekł groźnie - tego skatowanego człowieka. Jestem pewny,
że nie spadnie mu włos z głowy. Zaś jutro chcę zobaczyć pułk, do którego
należy, i przekonać się, czy skar- żący mówił
prawdę.
Po tych słowach namiestnik wyszedł zostawiając nomarchę i gości
w wielkim strapieniu. Na drugi dzień książę, ubierając się przy pomocy
Tutmozisa, zapytał go:
-
Czy robotnicy przyszli?
-
Tak, panie. Od świtu czekają na twoje
rozkazy.
-
A ten... ten Bakura jest między nimi?
Tutmozis skrzywił się i odparł:
-
Zdarzył się dziwny wypadek. Dostojny Sofra kazał go zamknąć w pustej
piwnicy swego pałacu. Otóż ten hultaj, bardzo silny człowiek, wyłamał drzwi od drugiego lochu, gdzie stało wino,
przewrócił kilka dzbanów bardzo kosztownych, a sam tak się spił, że...
- Że co?... - spytał książę.
- Że umarł.
Następca
zerwał się z krzesła.
-
I ty wierzysz - zawołał, że on sam zapił się na śmierć?...
- Muszę wierzyć, bo nie mam
dowodów, że go zabito - odpowiedział Tutmozis.
-
Ale ja ich poszukam!... - wybuchnął książę.
Biegał po komnacie i parskał
jak rozgniewane lwiątko. Gdy nieco uspokoił się, rzekł Tut- mozis:
-
Nie szukaj, panie, winy tam, gdzie jej nie widać, bo nawet świadków nie
znajdziesz. Gdyby ktoś w rzeczy samej z rozkazu nomarchy zadławił tego
robotnika, nie przyzna się. Sam umarły także nic nie powie, a zresztą, cóż by
znaczyła jego skarga na nomarchę!... W tych warunkach żaden sąd nie zechce
rozpocząć śledztwa...
-
A jeżeli ja każę?... - spytał namiestnik.
-
W takim razie przeprowadzą śledztwo i dowiodą niewinności Sofry. Po
czym ty, panie, będziesz zawstydzony, a wszyscy nomarchowie, ich krewni i służba zostaną
twoimi wrogami.
Książę stał na
środku pokoju i myślał.
- Wreszcie - mówił Tutmozis -
wszystko zdaje się przemawiać za tym, że nieszczęsny Ba- kura był pijak albo
wariat, a nade wszystko człowiek obcego pochodzenia. Bo czyliż rodowity i
przytomny Egipcjanin, choćby przez rok nie pobierał żołdu i dwa razy tyle dostał kijów, czy ośmieliłby
się - wpadać do pałacu nomarchy i z takim wrzaskiem wzywać ciebie?...
Ramzes pochylił głowę, a
widząc, że w drugim pokoju są dworzanie, rzekł zniżonym gło- sem:
- Czy ty wiesz, Tutmozisie, że od czasu jak wyruszyłem w tę podróż, Egipt
zaczyna mi się wydawać jakiś inny. Niekiedy pytam samego siebie: czy ja jestem
w obcym kraju? to znowu serce moje niepokoi się, jakbym miał na oczach zasłonę,
poza którą dzieją się łotrostwa, któ- rych ja - nie mogę dojrzeć...
- Toteż i nie wypatruj ich, bo
w końcu wyda ci się, żeśmy wszyscy powinni iść do kopalń - odparł ze śmiechem
Tutmozis. - Pamiętaj, że nomarchowie i urzędnicy są pasterzami twego stada. Gdy
który wydoi miarę mleka dla siebie albo zarżnie owcę, przecie go nie zabijesz
ani wypędzisz. Owiec masz za dużo, a o pastuchów trudno.
Namiestnik, już ubrany,
przeszedł do sali poczekalnej, gdzie zebrała się jego świta: kapła- ni,
oficerowie i urzędnicy. Następnie wraz z nimi opuścił pałac i udał się na
dziedziniec ze- wnętrzny.
Był to obszerny plac zasadzony
akacjami, pod cieniem których oczekiwali księcia robotni- cy. Na odgłos trąbki
cały tłum zerwał się z ziemi i uszykował w pięć szeregów.
Ramzes, otoczony błyszczącym
orszakiem dostojników, nagle zatrzymał się, chcąc naj- pierw z daleka obejrzeć pułk
kopaczy. Byli to ludzie nadzy, w białych czepcach na głowie i takichże
przepaskach około bioder. W szeregach doskonale można było odróżnić brunatnych
Egipcjan, ciemnych Murzynów, żółtych Azjatów i białych mieszkańców Libii
tudzież wysp Morza Sródziemnego.
W pierwszej linii stali
kopacze z oskardami, w drugiej z motykami, w trzeciej z łopatami. Czwarty
szereg stanowili tragarze, z których każdy miał drąg i dwa kubełki, piąty
również tragarze, lecz z wielkimi skrzyniami, obsługiwanymi każda przez dwu ludzi.
Przenosili oni wykopaną ziemię.
Przed szeregami co kilkanaście
kroków stali majstrowie: każdy miał w rękach mocny kij i duży cyrkiel drewniany
lub węgielnicę.
Kiedy książę zbliżył się do
nich, zawołali chórem: „obyś żył wiecznie!”, i uklęknąwszy uderzyli czołem o
ziemię.
Następca kazał
im powstać i znowu przypatrzył się z uwagą.
Byli to ludzie zdrowi i silni,
bynajmniej nie wyglądający na takich, którzy od dwu miesię- cy utrzymywali się
z żebraniny.
Do namiestnika przystąpił
nomarcha Sofra ze swoim orszakiem. Ale Ramzes udając, że go nie spostrzegł,
zwrócił się do jednego z majstrów:
-
Jesteście kopaczami z Sochem? - zapytał. Majster jak długi upadł twarzą
na ziemię i milczał.
Książę wzruszył ramionami i zawołał do robotników:
-
Jesteście z Sochem?
-
Jesteśmy kopacze z Sochem!... - odpowiedzieli chórem.
-
Dostaliście żołd?
- Żołd dostaliśmy - jesteśmy syci
i szczęśliwi - słudzy jego świątobliwości - odparł chór wybijając każdy wyraz.
- W tył zwrot!... - zakomenderował książę.
Odwrócili się. Prawie każdy
miał na plecach głębokie i gęste blizny od kijów; ale świeżych pręg nie było.
„Oszukują mnie!...” - pomyślał
następca. Kazał robotnikom iść do koszar i nie witając się ani żegnając z
nomarchą wrócił do pałacu.
-
Czy i ty mi powiesz - rzekł w
drodze do Tutmozisa - że ci ludzie są robotnikami z So- chem?...
- Wszakże oni sami to
powiedzieli - odparł dworak.
Książę
zawołał, aby mu podano konia, i odjechał do wojsk obozującyeh za miastem.
Cały dzień musztrował pułki.
Około południa na placu ćwiczeń, pod dowództwem nomar- chy, ukazało się
kilkudziesięciu tragarzy z namiotami, sprzętami, jadłem i winem. Ale książę
odprawił ich do Atribis, a gdy nadszedł czas posiłku dla wojska, kazał sobie podać
i jadł owsiane placki z suszonym mięsem.
Były to najemne pułki
libijskie. Kiedy książę wieczorem kazał im odłożyć broń i pożegnał się z nimi,
zdawało się, że żołnierze i oficerowie ulegli szaleństwu. Krzycząc: „żyj
wiecznie”, całowali jego ręce i nogi, zrobili lektykę z włóczni i płaszczów, ze
śpiewami odnieśli księcia do miasta, a w drodze kłócili się o zaszczyt
dźwigania go na ramionach.
Nomarcha i urzędnicy prowincji,
widząc zapał barbarzyńskich Libijczyków i łaskę dla nich następcy, zatrwożyli
się.
-
Oto jest władca... - szepnął do Sofry wielki pisarz. - Gdyby zechciał,
ci ludzie pobiliby mieczem nas i dzieci nasze...
Strapiony
nomarcha westchnął do bogów i polecił się ich łaskawej opiece.
Późno w nocy Ramzes znalazł
się w swym pałacu i tu powiedziała mu służba, że zmienio- no mu pokój sypialny.
- Dlaczegóż to?
-
Bo w tamtej sypialni widziano jadowitego węża, który skrył się tak, że
nie można go znaleźć.
W skrzydle sąsiadującym z
domem nomarchy znajdowała się nowa sypialnia. Był to czwo- roboczny pokój otoczony
kolumnami. Miał alabastrowe ściany pokryte malowaną płasko- rzeźbą
przedstawiającą - u dołu rośliny w wazonach, wyżej - girlandy z liści
oliwkowych i laurowych.
Prawie na środku stało wielkie
łoże wykładane hebanem, kością słoniową i złotem. Pokój oświetlały dwie wonne
pochodnie, pod kolumnadą znajdowały się stoliki z winem, jadłem i wieńcami z
róż.
W suficie był
wielki otwór czworoboczny zasłonięty płótnem.
Książę wykąpał się i legł na
miękkim posłaniu, jego służba odeszła do dalszych komnat. Pochodnie zaczęły
przygasać, po sypialni wionął chłodny wiatr nasycony wonią kwiatów.
Jednocześnie w górze odezwała się cicha muzyka arf. Ramzes podniósł głowę.
Płócienny dach pokoju usunął się i przez otwór w suficie widać było konstelacją
Lwa, a w niej jasną gwiazdę Regulusa. Muzyka arf wzmogła się.
„Czy bogowie
wybierają się do mnie w odwiedziny?...” - pomyślał z uśmiechem Ramzes.
W otworze sufitu błysnęła
szeroka smuga światła; było ono mocne, lecz łagodne. W chwilę później ukazała
się w górze lektyka w formie złotej łodzi, niosącej altankę z kwiatów: słupy
były okręcone girlandami z róż, dach z fiołków i lotosów.
Na sznurach spowitych
zielonością, złota łódź bez szmeru opuściła się do sypialnej kom- naty. Stanęła
na podłodze, a spod kwiatów wyszła niepospolitej piękności naga kobieta. Ciało
jej miało ton białego marmuru, od bursztynowej fali włosów płynęła woń upajająca.
Kobieta,
wysiadłszy ze swej napowietrznej lektyki, uklękła przed księciem.
- Jesteś córką Sofry?... -
spytał jej następca.
- Prawdę mówisz, panie...
-
I mimo to przyszłaś do mnie?
- Błagać cię, ażebyś
przebaczył memu ojcu... Nieszczęśliwy on!... od południa leje łzy i ta- rza się
w popiele...
- A gdybym mu nie przebaczył, odeszłabyś?
- Nie... - cicho szepnęła.
Ramzes
przyciągnął ją do siebie i namiętnie pocałował. Oczy płonęły mu.
- Dlatego przebaczę mu - rzekł.
- O, jakiś ty dobry!.. -
zawołała tuląc się do księcia. A potem dodała z przymileniem:
- Każesz wynagrodzić szkody,
które wyrządził mu ten szalony robotnik?
- Każę...
-
I mnie weźmiesz do swego domu...
Ramzes popatrzył na nią.
- Wezmę cię, bo jesteś piękna.
-
Doprawdy?... - odparła obejmując go za szyję. - Przypatrz mi się
lepiej... Między pięk- nymi Egiptu zajmuję dopiero czwarte miejsce.
- Cóż to znaczy?
-
W Memfis, czy koło Memfis, mieszka twoja najpierwsza... Na szczęście
tylko Żydów- ka!... W Sochem jest druga...
- Nic o tym nie wiem - wtrącił książę.
- O, ty gołąbku!... Więc
zapewne nie wiesz i o trzeciej w Anu...
-
Czy i ona należy do mego domu?...
-
Niewdzięczniku!... - zawołała uderzając go kwiatem lotosu. - Gotów
jesteś za miesiąc o mnie powiedzieć to samo... Ale ja nie dam zrobić sobie krzywdy...
- Jak i twój ojciec.
- Jeszcześ mu nie
zapomniał?... Pamiętaj, że odejdę...
-
Zostań już... zostań!...
Na drugi dzień namiestnik
raczył przyjąć hołdy i ucztę od nomarchy Sofra. Publicznie po- chwalił jego
zarząd prowincją i aby wynagrodzić szkody wyrządzone przez pijanego robotni-
ka, darował mu połowę naczyń i sprzętów, które otrzymał w mieście Anu.
Drugą połowę
tych darów zabrała córka nomarchy, piękna Abeb, jako dama dworu księcia.
Nadto kazała sobie wypłacić z kasy
Ramzesa pięć talentów na stroje, konie i niewolnice.
Wieczorem książę
ziewając rzekł do Tutmozisa:
-
Jego świątobliwość, ojciec
mój, powiedział mi wielką naukę, że - kobiety
dużo kosztują!
- Gorzej, gdy ich nie ma -
odparł elegant.
-
Aleja mam ich cztery i nawet dobrze nie wiem, jakim sposobem. Mógłbym
ze dwie od- stąpić wam.
-
Czy i Sarę?
- Tej nie, szczególnie, jeżeli
będzie miała syna.
-
Jeżeli wasza dostojność przeznaczysz tym synogarlicom ładny posag,
znajdą się dla nich mężowie.
Książę znowu
ziewnął.
- Nie lubię słuchać o posagach
- rzekł. - Aaa!... jakie to szczęście, że już wyrwę się od was i osiądę między kapłanami...
- Naprawdę uczynisz tak?...
-
Muszę. Nareszcie może dowiem się od nich, dlaczego faraoni biednieją...
Aaa!... no - i odpocznę.
ROZDZIAŁ
DWUDZIESTY PIĄTY
Tego samego dnia w Memfisie
Fenicjanin Dagon, dostojny bankier następcy tronu, leżał na kanapie pod werendą
swego pałacu. Otaczały go wonne krzaki iglaste, hodowane w wazo- nach. Dwaj
czarni niewolnicy chłodzili bogacza wachlarzami, a on bawiąc się młodą małpką
słuchał rachunków, które czytał mu jego pisarz.
W tej chwili niewolnik,
uzbrojony w miecz, hełm, włócznię i tarczę (bankier lubił woj- skowe ubiory),
zameldował dostojnego Rabsuna, który był kupcem fenickim osiadłym w Memfis.
Gość wszedł, nisko kłaniając się,
i w ten sposób opuścił powieki, że dostojny Dagon roz- kazał pisarzowi i
niewolnikom, ażeby wynieśli się spod werendy. Następnie, jako człowiek
przezorny, obejrzał wszystkie kąty i rzekł do gościa:
-
Możemy gadać.
Rabsun zaczął
bez wstępu:
-
Czy dostojność wasza wie, że przyjechał z Tyru książę Hiram?... Dagon
podskoczył na kanapie.
- Niech na niego i jego
księstwo trąd padnie!.. -wrzasnął.
- On mi właśnie wspomniał -
ciągnął spokojnie gość - że między wami jest nieporozumie- nie...
-
Co to jest nieporozumienie? - krzyczał Dagon. - Ten rozbójnik okradł
mnie, zniszczył, zrujnował... Kiedy ja posłałem moje statki, za innymi
tyryjskimi, na zachód, po srebro, sterni- cy łotra Hirama rzucali na nie ogień,
chcieli je zepchnąć na mieliznę... No, i moje okręty wró- ciły z niczym,
opalone i potrzaskane... Żeby jego spalił ogień niebieski!... - zakończył roz-
wścieczony bankier.
-
A jeżeli Hiram
ma dla waszej dostojności dobry interes? - spytał gość flegmatycznie.
Burza szalejąca w piersiach Dagona od razu ucichła.
-
Jaki on może mieć dla mnie interes? - rzekł zupełnie spokojnym głosem.
-
On to sam powie waszej dostojności, ale przecież pierwej musi zobaczyć
się z wami.
-
No, to niech on tu przyjdzie.
-
On myśli, że wasza dostojność powinna przyjść do niego. Przecie on jest
członkiem naj- wyższej rady w Tyrze.
-
Żeby on tak zdechł, jak ja do niego pójdę!... - krzyknął znowu
rozgniewany bankier. Gość
przysunął krzesło do kanapy i poklepał bogacza w udo.
-
Dagonie - rzekł - miej ty rozum.
-
Dlaczego ja nie mam rozumu i dlaczego ty, Rabsun, nie mówisz do mnie - dostojność?...
-
Dagon, nie bądź ty głupi... - reflektował gość. - Jeżeli ty nie pójdziesz
do niego ani on do ciebie, to jakże wy zrobicie interes?
-
Ty jesteś głupi, Rabsun! - znowu wybuchnął bankier. - Bo gdybym ja
poszedł do Hirama, to niech mi ręka uschnie, że straciłbym na tej grzeczności
połowę zarobku.
Gość pomyślał i odparł:
-
Teraz rzekłeś mądre słowo. Więc ja tobie coś powiem. Przyjdź do mnie i
Hiram przyjdzie do mnie, i wy obaj u mnie obgadacie ten interes.
Dagon przechylił głowę i przymrużywszy oko filuternie zapytał:
-
Ej, Rabsun!... Powiedz od razu: ile on tobie dał?
-
Za co?...
-
Za to, ja przyjdę do ciebie i z tym parchem będę robił interes...
-
To jest interes dla całej Fenicji, więc ja na nim zarobku nie
potrzebuję - odparł oburzony Rabsun.
-
Żeby się tobie tak dłużnicy wypłacali, jak to prawda!
-
Żeby mi się nie wypłacili, jeżeli ja co na tym zarobię! Niech tylko
Fenicja nie straci! - zakrzyczał z gniewem Rabsun.
Pożegnali się.
Nad wieczorem dostojny Dagon
wsiadł w lektykę niesioną przez sześciu niewolników. Po- przedzali go dwaj
laufrowie z kijami i dwaj z pochodniami, zaś za lektyką szło czterech słu-
żących uzbrojonych od stóp do głów. Nie dla bezpieczeństwa, lecz że Dagon od
pewnego czasu lubił otaczać się zbrojnymi jak rycerz.
Wysiadł z lektyki z wielką powagą
i podtrzymywany przez dwu ludzi (trzeci niósł nad nim parasol) wszedł do domu
Rabsuna.
- Gdzież jest ten... Hiram? -
zapytał dumnie gospodarza.
- Nie ma go.
- Jak to?... Więc ja będę
czekał na niego?
- Nie ma go w tym pokoju, ale
jest w trzecim, u mojej żony - odparł gospodarz. - On teraz składa wizytę mojej żonie.
- Ja tam nie pójdę!... - rzekł
bankier siadając na kanapie.
- Pójdziesz do drugiego
pokoju, a on w tej samej chwili także tam wejdzie.
Po krótkim oporze Dagon
ustąpił, a w chwilę później, na znak gospodarza domu, wszedł do drugiej
komnaty. Jednocześnie z dalszych pokojów wysunął się niewysoki człowiek z siwą
brodą, ubrany w złocistą togę i złotą obręcz na głowie.
-
Oto jest - rzekł gospodarz stojąc na środku - oto jest jego miłość
książę Hiram, członek najwyższej rady tyryjskiej... Oto jest dostojny Dagon,
bankier księcia następcy tronu i na- miestnika w Dolnym Egipcie.
Dwaj dostojnicy ukłonili się
sobie z założonymi na piersiach rękoma i usiedli przy od- dzielnych stolikach,
na środku sali. Hiram nieco odsunął togę, aby ukazać wielki złoty medal na swej
szyi, w odpowiedzi na co Dagon zaczął bawić się grubym złotym łańcuchem, który
otrzymał od księcia Ramzesa.
-
Ja, Hiram - odezwał się starzec - pozdrawiam pana, panie Dagon, życzę
panu dużego majątku i powodzenia w interesach.
-
Ja, Dagon, pozdrawiam pana, panie Hiram, i życzę panu tego samego, co
pan mnie ży- czy...
- Już się pan chcesz
kłócić?... - przerwał zirytowany Hiram.
- Gdzie ja się kłócę?...
Rabsun, ty powiedz, czy ja się kłócę?...
-
Lepiej niech wasze dostojności mówią o interesach - odparł gospodarz. Po chwili namysłu Hiram zaczął:
-
Przyjaciele pańscy z Tyru bardzo pozdrawiają pana przeze mnie.
Komentarze
Prześlij komentarz